Gdzie kończy się Iluzja?
… czyli trochę felietonowato o Mass Effect.
Większość z was już wie – należę do osób, które traktują zarówno sprzęt jak i oprogramowanie emocjonalnie. Moje komputery mają imiona, preferuje pewne programy z racji związania się z nimi i mej miłości do nich. Nie zdziwi więc zapewne nikogo, iż kocham również gry. Nie wszystkie – tylko nieliczne. Te, które pozwalają się kochać.
W 1997 powstała pierwsza moja miłość – najlepszy RTS wszechczasów. Wbrew obiegowej opinii nie mówię o StarCrafcie – o nie. Chodzi oczywiście o legendarny Total Annihilation. Nie chcę tu się kłócić – ani wdawać w zbędne spory. Setki, jeśli nie tysiące godzin zainwestowane w ten niezwykle klimatyczny twór nie pozwolą mi powiedzieć złego słowa o grze Chrisa Taylora. Muzyka, grafika, mechanika, historia… no może z wyjątkiem tego ostatniego.
Przypominam wam o tej niezwyklej grze, abyście zrozumieli pewien fenomen, o którym wspomnę jeszcze trochę później. TA istnieje bowiem do tej pory i ma się całkiem dobrze, mimo iż została wydana zatrważające 16 lat temu – wszystko dzięki ludziom, którzy podobnie jak ja, kochają ją. Wychodzą patche, dodatki, nowe jednostki, plansze, a nawet całkowite przebudowy i rewitalizacje na nowych silnikach.
Gdzie w tym wszystkim jest w takim razie wspomniany na początku epicki rpg‑shooter BioWare?
Mass Effect urzekł mnie od pierwszych minut. Kosmiczna strzelanka z elementami RPG w stylu space opera z ogromnym światem do eksploracji. Na samą myśl o tym dostaje dreszczy. A dostałem więcej nawet niż prosiłem – pamiętam dokładnie jak z zapartym tchem latałem od planety do planety czytając opis każdej i ekscytując się drobnymi smaczkami spotkanymi w różnych zakątkach galaktyki. Ba! Lubiłem nawet jeździć Mako. Czułem się jak dziesięciolatek, który dostał swój pierwszy zestaw klocków lego i do tego był to piracki statek.
Oczywiste było, że nadejdzie kontynuacja – pojawił się więc Mass Effect 2. Do tego czasu byłem już bardziej niż fanem. Odliczałem dni do premiery, odkładałem grosiki, czytałem fora, śledziłem relacje. Potem trochę się zawiodłem – skanowanie planet, WTF? Wciąż jednak brnąłem do przodu pomagając Mordinowi, Thaneowi, Gruntowi, Samarze i Tali. No i oczywiście Garrusowi, który awansował na miano najlepszego partnera w galaktyce.
Po ponad 60 godzinach spędzonych w obu częściach (a nawet 150 biorąc pod uwagę kolejne przejścia), każdy z tych bohaterów, choć tak wirtualnych, był dla mnie jak rodzina. Znałem ich problemy, znałem ich słabe strony, przeżywałem z nimi chwile smutku, ale i radości. Razem pokonaliśmy Sarena, razem rozwaliliśmy Zbieraczy, razem tworzyliśmy zgraną, ekipę która siała postrach w całej galaktyce.
Gdy zbliżała się data premiery ME3, oczywiste było, że będzie to zakup „dnia pierwszego”. Miesiąc wcześniej w całym domu panowała już napięta atmosfera żartów o ratowaniu galaktyki. Co prawda dzięki pracy, życiu rodzinnemu i innym obowiązkom – przejście gry zajęło mi miesiąc, ale i tak wiele rzeczy było podporządkowane tylko jednemu celowi. Pokonaniu Żniwarzy!
Wreszcie nastała ta chwila. Po tym jak uroniłem kilka łez i kilka głośnych „Fu*k Yhea!”, zdecydowałem i wybrałem zakończenie odpowiadające mojemu stylowi gry. Które konkretnie, nie przyznam się ;p Bo nie o to tu chodzi.
Więc o co?
O smutek i pustkę – jak już zdążyłem napisać – po tylu godzinach wspólnie spędzonych z bohaterami gry, gdy rozmawiałem z nimi ostatni raz, wtedy wśród gruzów Londynu, czułem lekkie kłucie w sercu. Tak jakbym żegnał się z prawdziwymi przyjaciółmi. Żegnałem się jednak z czymś więcej niż tylko kilkoma świetnie napisanymi postaciami drugoplanowymi. Nawet jeśli za miesiąc dowiemy się, iż ukaże się czwarta cześć to nic nie zmieni tego faktu, iż zakończyła się pewna era dla mnie i dla mojej miłości. Nic już nie pochłonie mnie tak jak historia Eev Shepard – najlepszej żołnierz w galaktyce, która swym kobiecym urokiem sprawiła, iż wszystkie rasy wspólnie stanęły do wojny z jednym wrogiem.
Chciałem napisać recenzję – taką solidną. Wiecie, trochę o grafice, o fabule o wkurzających aspektach trzeciej części. O tym jakie naprawdę jest ME3. Gdy pojawiły się napisy – wiedziałem już wtedy, że nie będę mógł. Recenzja Mass Effecta nie będzie pierwszym poważnym wpisem Maxa Demage, bo to co zostało w mym sercu po tej grze… nie sposób opisać słowami.
Pierwsza cześć miała swoje zalety i wady, była dobra, jednak dopiero rozkręcała świat. Można by ją ocenić na dobre 9 w skali 10 stopniowej. Druga część mimo wielu ulepszeń wprowadził wiele wkurzających rzeczy. Zasłużyła więc na solidne 8. Trzecia cześć to ciekawe połączenie i most między jedynką a dwójką jeśli chodzi o rozwiązania, fabułę i epickość – daje nam to 8,5. Wyciągając z tych liczb prostą średnią można by uznać, że ME jest zaledwie dobry. Może nawet bardzo dobry. Nie jest jednak wart miłości ani osobnych felietonów. To jest jednak tylko matematyka – nie uwzględnia wielu zmiennych.
Książek, komiksów, figurek, naszywek, trailerów, encyklopedii oraz ogromnej rzeczy fanów, którzy pomagają kreować świat w sposób całkowicie czynny. Zaczynając od fanowskich opowiadań kończąc na świetnych rysunkach i komiksach. To wszystko – gra, jej otoczka, oraz fani – powoduje że Mass Effect 3 jest grą wartą miłości.
Dzięki tej dziwnej - niektórzy mogą uważać, iż skrzywionej - relacji, to właśnie JĄ zapamiętam do końca życia. Nie Crysisa z cudowną grafiką, nie Wiedźmina - polską dumę, nie serialowe CoD z licznymi rozkładającymi na łopatki scenami walki.
Zrozumieć to można jednak tylko wtedy, gdy wejdzie się w ten świat całą duszą.
Lecz kończy się ta historia – tak jak kiedyś skończyła się wielka wojna między ARM i CORE. Pora znaleźć nową miłość.
Tudzież wrócić do starej.