Da się żyć bez menedżera plików
Gdy pod koniec lat osiemdziesiątych pierwsze Macintoshe pojawiły się w naszym kraju w głowie ich gorącego propagatora Kuby Tatarkiewicza zrodził się pomysł lokalizacji systemu operacyjnego, który wtedy nazywał się po prostu System 6. Obsługa systemu plików odbywała się wtedy i odbywa się do dzisiaj za pośrednictwem Findera, który jest odpowiednikiem windowsowego Explorera. W pierwszych próbach lokalizacyjnych określono go polskim słowem Szukacz. Równie śmiesznego słownictwa było zresztą więcej, ale to temat na inną okazję. Dzisiaj sieć obiegła informacja, że w niedalekiej przyszłości można spodziewać się rezygnacji z tego menadżera plików w następnych wersjach systemu Mac OSX.
Oczywiście formalnego potwierdzenia tej informacji spodziewać się nie należy, polityka Apple jest pod tym względem niezmienna od lat. Ale jeżeli informacja taka płynie z ust byłego prominentnego pracownika firmy to znaczy, że „coś jest na rzeczy”. Brzmi to jednak dosyć niewiarygodnie - trudno obecnie znaleźć system, który menedżera plików w jakiejś postaci by nie posiadał, a we wszystkich najważniejszych jest to podstawowy element komunikacji z operatorem. Z drugiej strony rozwój technologiczny sprawia, że z roku na rok powiększające się pojemności nośników powodują coraz większe skomplikowanie zarządzania rosnącymi ilościami dokumentów gromadzonych na dyskach. Kiedyś było ich setki, może tysiące - dzisiaj samych plików systemowych są dziesiątki i setki tysięcy, a użytkownicy potrafią tę liczbę zwielokrotnić magazynując na dyskach pliki z muzyką, video, zdjęciami i tekstami. Bałagan jaki przy tym powstaje, nawet mimo starań skrupulatnych użytkowników, bywa trudny do opanowania. Chyba każdy przeżył już sytuację np. po powrocie z wakacji, gdy pięć tysięcy zdjęć zgrywał na dysk i stawał przed problemem skatalogowania tych zasobów. Picasa lub iPhoto wydatnie pomagają, ale nie każdy lubi korzystać z tych magicznych narzędzi, które za nas dokonują wstępnej selekcji, a i tak później sami musimy zadbać o odpowiednie opisanie zarejestrowanych plików. Gdy chcemy sami wykonywać takie operacje, to stajemy z czasem przed naprawdę poważnym wyzwaniem.
W świecie Microsoftu od zawsze dostępne były „wspomagacze” - w DOS używaliśmy nieśmiertelnego Norton Commandera, w Windows króluje Total Commander obok kilku innych równie udanych menedżerów. Systemy Apple z rzadka wspomagane były tego typu narzędziami, ale w epoce Mac OSX pojawiło się ich kilka: Path Finder, Fork Lift, muCommander. Spisują się bardzo dobrze, sam używam od lat Path Findera i bardzo go sobie chwalę. Jednak mimo istotnego ułatwienia programy tego typu nie rozwiązują wielu problemów - nadal musimy poruszać się w drzewie katalogów, docierać do interesujących nas miejsc klikając w kolejne foldery, pamiętać gdzie zapisujemy dokumenty. Wielu z nas na pewno zetknęło się z problemem przynależności logicznej jednego pliku do kilku kategorii.
Przykładem niech będzie e‑book z „Astronautami” Stanisława Lema - możemy go posortować wg kilku kategorii: autora (S. Lem), daty wydania (1951), typu (Sci-Fi), języka (polski). Jednak zapisując plik z e‑bookiem na dysku umieścimy go tylko w jednym katalogu np. z nazwiskiem autora. W przyszłości szukając pliku i posługując się tylko standardowymi funkcjami menedżera, będziemy mieli problem z dotarciem do „Astronautów” szukając tylko e‑booków literatury science-fiction. Bez wsparcia programu katalogującego może to nam się nie udać. Dobrym przykładem jest tutaj iTunes, który korzystając z tagów ID3 pomaga nam przeglądać zasoby muzyczne wg całego mnóstwa różnych parametrów, chociaż fizycznie plik mp3 zapisany będzie na dysku w konkretnym katalogu w drzewie zbudowanym np. wg nazw wykonawców.
Dopóki nasze zasoby są niezbyt liczne problem jest pomijalny, ale przy tysiącach plików już tak miło nie jest. Zaawansowany użytkownik oczywiście przymknie oko na te niedogodności, ale Zwykły Użytkownik (ZU) może się z czasem zaplątać i znudzić. Szczególnie bywa to bolesne w chwili podejmowania decyzji, gdzie zapisać właśnie odebrany załącznik. ZU wie, że ma na dysku katalog z instrukcjami, ale otworzone właśnie okienko zapisu wskazuje na zupełnie inne miejsce na dysku. Dotarcie do właściwego katalogu wymaga kilku kliknięć. I tak za każdym razem gdy trzeba coś zapisać lub odczytać.
Poszukując po miesiącach lub latach zdjęcia z plaży w Tunezji odruchowo odtwarzamy w głowie charakterystyczne cechy zdjęcia - wielbłąd w tle, Arab z paciorkami, ładna dziewczyna. Dokładnie wiemy jakiego zdjęcia szukamy. No i co z tego? Nie pamiętamy nazwy pliku, daty, katalogu. Po omacku przeglądamy kolejne foldery w okolicach daty, pod którą spodziewamy się znaleźć to, czego szukamy. W Mac OSX (nie wiem, jak w Windows) jest na to sposób - od pewnego czasu system oferuje możliwość tagowania plików. Dzięki temu zyskujemy dodatkową możliwość logicznego (nie fizycznego) opisywania koordynat dokumentu na dysku. Jeżeli byliśmy skrupulatni, to poszukiwane zdjęcie znajdziemy po wpisaniu np. w wyszukiwarkę słów kluczowych: Tunezja, plaża, wielbłąd, Arab. W wyniku otrzymamy jedno lub listę zdjęć, które tymi tagami opatrzyliśmy w chwili kopiowania ich na dysk. W ten sam sposób często przeszukujemy zasoby Internetu wpisując podobne słowa w okienko Google. Nie ma wtedy żadnego znaczenia to czy poszukiwany obiekt jest w katalogu X czy Y, liczy się fakt, że opierając się tylko na swoim skojarzeniu szybko i sprawnie osiągamy cel. Nawet jeżeli stopień uogólnienia wpisanych tagów będzie duży, to i tak zawęzimy zakres wyszukiwania z kilku lub kilkunastu tysięcy do kilku lub kilkunastu pozycji.
Jeżeli to miałyby być jedyne korzyści płynące ze stosowania takiego systemu, to rzeczywiście gra nie byłaby warta świeczki. Ale tutaj dochodzimy do proponowanej rezygnacji z menedżera plików. Jeżeli opisany przez mnie mechanizm rozciągniemy na obsługę całego systemu plików, to jego brak nabiera nowego wymiaru. Kończąc tworzenie dokumentu w Wordzie lub Excelu przechodzimy do zapisu na dysk, standardowo nadajemy dokumentowi tytuł, ale jednocześnie w dodatkowym polu wpisujemy zestaw słów kluczowych - np. raport, Apple, sprzedaż, wykres. Im więcej tych słów tym większa precyzja lokalizacji w przyszłości. Pozostaje nam jedynie nacisnąć „Zapisz”, bez wskazywania katalogu, bez klikania i kontroli. Plik fizycznie trafi do „jednego worka”, w którym już są zapisane pliki innych programów i typów. Nie ma żadnego znaczenia jego faktyczna lokalizacja, możemy spokojnie według potrzeby przemieszczać go po dysku w dowolnie inne miejsce w celu utrzymania porządku. W Mac OSX (w Windows zapewne też) dostępne są programy (Hazel ) umożliwiające automatyczne przenoszenie różnych plików w dowolne miejsca na dysku, rozpoznając je np. na podstawie typu - razem PDF, razem JPG, razem DOC itd. Ale nawet po takich przenosinach system szybko zlokalizuje poszukiwany plik tylko na podstawie tagów.
Najprawdopodobniej ta idea kryje się za pomysłem rezygnacji z Findera i wg mnie jest jedynym rozsądnym wytłumaczeniem takiego kroku. Nie wierzę jednak, że rezygnacja z jakiejkolwiek postaci menedżera plików faktycznie nastąpi. Są i będą sytuacje, w których dostęp fizyczny do systemu plików jest nieodzowny więc na pewno narzędzie tego typu pozostanie w systemie.