Cyfryzacja polskiego społeczeństwa
Cyfryzacja społeczeństwa jest tematem modnym, przewijającym się w wielu dyskusjach. Dużo się mówi o tym, ile to wygody niesie ze sobą przeniesienie obsługi klienta do Internetu. Zmniejszamy zużycie papieru, usprawniamy obieg informacji, skracamy kolejki w urzędach i ogólnie jesteśmy nowocześni, postępowi, idziemy z duchem czasu i zachodnimi trendami. Mamy nawet ministerstwo do spraw cyfryzacji. Jednakże czym dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nabieram przekonania, że tak reklamowana cyfryzacja jest strasznie naciągana. Z jednej strony na stronie ów Ministerstwa możemy przeczytać o realizowanych projektach, o budowie szerokopasmowego Internetu, rozwoju e‑administracji, dostosowywaniu prawa do cyfrowych realiów. Z drugiej zaś mamy codzienną rzeczywistość w której nie odczuwam zbytnio zmian dokonywanych w ramach tych projektów. Odnoszę wręcz wrażenie, że robi się dużo, ale byle jak, często w okrojonym zakresie, jakby ktoś chciał mieć tylko przykrywkę, by móc później wskazać, że wywiązuje się z realizacji założonych celów. Pojawiła się instytucja e‑sądu, ale w praktyce (przynajmniej do niedawna tak było) wszystkie sprawy e‑sądu, zgłaszane z terytorium całej Polski, były rozpatrywane przez Sąd Rejonowy w Lublinie, a konkretnie specjalnie utworzony w tym celu wydział. Nie sądzicie, że to trochę dziwne, że cały polski e‑sąd okazuje się być jednym wydziałem sądu rejonowego? Załatwianie spraw urzędowych przez Internet również nie jest do końca takie cyfrowe, bo często wymaga naszej obecności w urzędzie, a zdarza się również, że gdy pojawiamy się na miejscu, nikt nie jest w stanie nas obsłużyć, bo nasze "zlecenie" gdzieś przepadło w systemie. Cyfrowe faktury? Teoretycznie możliwe, a w praktyce nie spotkałem się jeszcze z firmą, która nie wystawiałaby papierowych faktur, no może poza operatorami telefonii komórkowej. Gdzieś głęboko w naszej świadomości tkwi przywiązanie do papierowych dokumentów, pieczątek i podpisów. Mamy takie przeświadczenie, że co jest na piśmie, to jest pewne, a rachunek elektroniczny jest ulotny. Moim zdaniem brakuje silnego bodźca, który zachęciłby do porzucenia papieru przez firmy i zastąpienia go elektronicznym obiegiem dokumentów. Bo nadal spotykam się z wieloma firmami, również dużymi przedsiębiorstwami, które potrafią przesłać dokument faksem.
Kolejnym przykładem takiej symbolicznej cyfryzacji są polskie uczelnie. Ładnych parę lat temu pojawiły się karty chipowe, zastępujące tradycyjne legitymacje studenckie. Nie chodzimy już do dziekanatu po pieczątkę, tylko po naklejkę. No, ale na tym cyfryzacji koniec, bo choć nowe legitymacje mają te chipy, to nie są one zbytnio wykorzystywane. Można sobie w legitymacji zawrzeć bilet komunikacji miejskiej, choć jednocześnie komunikacja miejska wydaje niezależnie własne karty, więc wielu studentów posiada właśnie takie karty przewoźnika i nie wykorzystuje legitymacji. Na wielu uczelniach nadal królują papierowe indeksy, choć to się powoli zmienia. Jaki więc był zamysł z wprowadzaniem chipowym legitymacji? Żeby lepiej pasowały do przegródki w portfelu?
Całkiem sensownie udała się natomiast cyfryzacja PITów. Z możliwości rozliczania się z Urzędem Skarbowym drogą elektroniczną korzystam już chyba od 5 lat i bardzo sobie chwalę ten sposób rozliczania. I znów zastanawiam się dlaczego można było sensownie opracować system do rozliczania się z podatku dochodowego, a nie do końca udało się to przenieść na inne płaszczyzny życia społecznego? Owszem, nawet w przypadku tego systemu można się czepiać i wypominać pewne ograniczenia. Jako użytkownik Linuxa muszę się co roku nagimnastykować, bo system w zasadzie przewiduje, że wszyscy podatnicy korzystają z Windowsa i technologii działających na tej platformie systemowej. Szkoda, że aplikacja nie jest wieloplatformowa, aczkolwiek mimo wszystko jest to problem drugorzędny. Ważne, że nie trzeba stać w kolejce w urzędzie, a nawet latać na pocztę, bo system działa i jest prosty w obsłudze.
Nieszczęsna służba zdrowia
Są jednak dziedziny życia, w których cyfryzacja przydałaby się znacznie bardziej, a obawiam się, że minie jeszcze wiele lat zanim cokolwiek się w tym kierunku zmieni. Takim przykładem jest moim zdaniem nasza służba zdrowia. Jestem osobą, która niestety ma sporo problemów zdrowotnych, przez co z lekarzami i placówkami służby zdrowia mam kontakt bardzo często. Odwiedziłem już kilka szpitali, korzystałem w wielu przychodni specjalistycznych i poradni, jak również z usług lekarzy rodzinnych. Moje doświadczenia są takie, że polska służba zdrowia pod względem organizacyjnym jest głęboko w XX wieku. Owszem, wielu lekarzy ma nawet komputery w swoich gabinetach, ale można odnieść wrażenie, że zamiast wspomagać pracę lekarza, przeszkadzają im. Niestety w największym stopniu cierpi z tego powodu pacjent. Pół biedy, gdy idziemy do lekarza rodzinnego z przeziębieniem, by zajrzał w gardło i przepisał antybiotyk. Jeśli jednak ktoś cierpi na jakieś przewlekłe schorzenie lub chorobę, której lekarze nie potrafią właściwie zdiagnozować, to w takiej sytuacji polski obywatel, aby nie zginąć w tym bajzlu, musi założyć sobie prywatną kartę pacjenta z historią choroby i notować w niej wszystko, co tylko dotyczy jego choroby. Należy pamiętać jakie przyjmowało się leki, w jakich dawkach, w jakim okresie. Należy pamiętać dokładnie co powiedział każdy lekarz, jaka była jego diagnoza i jakie zalecenia. Trzeba przechowywać wszystkie wyniki badań wraz z opisami i najlepiej jakąś wykładnią, zrozumiałą dla zwykłego człowieka. Jeśli takowej nie posiadamy, musimy długo przekopywać fora internetowe, w celu zrozumienia wyników badań. Po co to wszystko? Bo jak idziemy do kolejnego lekarza, to on nic kompletnie nie wie na nasz temat. Należy więc dokładnie mu opowiedzieć swoją historię życia od momentu, gdy nas zawiało przez niedomknięte okno, poprzez wszystkie nietrafione diagnozy i związane z tym badania, u jakich lekarzy byliśmy do tej pory, jakie braliśmy leki, jakie były efekty dotychczasowej terapii, aż po dzień, w którym wylądowaliśmy na stole operacyjnym. Bez tego lekarz nie uzyska właściwego zrozumienia sytuacji i spławi nas receptą na kolejny antybiotyk lub skierowaniem do kolejnego specjalisty, gdzie wszystko zaczyna się od nowa.
A wystarczyłoby stworzyć ogólnokrajowy system informatyczny, w którym takie informacje byłyby gromadzone i każdy lekarz miałby wgląd do historii pacjenta. Niestety przepływ informacji między lekarzami nawet na poziomie jednej przychodni lekarza rodzinnego bywa zastraszająco znikomy. Kiedyś mi się zdarzyło pójść do innej pani doktor, niż ta, do której chadzam przeważnie. Okazało się, że nie zapisała ona w mojej karcie przepisanego mi antybiotyku. W zasadzie niczego nie zapisała poza datą wizyty. Nawet na poziomie jednej małej przychodni, gdzie przyjmuje 3‑4 lekarzy rodzinnych, pacjent musi pamiętać co i kiedy zażywał, jakie miał objawy choroby, bo te informacje nigdzie nie są zapisywane. To po co lekarzom te komputery w gabinetach? Chyba tylko po to, by sprawdzić sobie nazwę leku, czy jakieś kody choroby.
A co Wy o tym sądzicie?
Jakie są wasze doświadczenia z cyfryzacją społeczeństwa? Czy to się dzieję naprawdę, już tu i teraz? A może jednak więcej się mówi o cyfryzacji, a mniej robi? Czy macie poczucie, że żyjemy w społeczeństwie, które choć trochę się już zdygitalizowało? W moim odczuciu najbardziej ucyfrowiony został handel, aczkolwiek wkład polskiego rządu w taki stan rzeczy jest stosunkowo niewielki. Owszem, uchwalono kilka ustaw, które bronią praw konsumenta przy nabywaniu dóbr i usług drogą elektroniczną i są to z pewnością bardzo ważne przepisy. Niemniej jednak sklepy internetowe nie powstały dlatego, że rząd je do tego zachęcał, czy stworzył korzystne warunki do realizowania takich inicjatyw. Miały one w tym swój interes i perspektywę zwiększenia zysków. Służba zdrowia, utrzymywana z naszych podatków, które bądź co bądź są organizowane i zarządzane przez polskie państwo, bez wyraźnych i konkretnych działań państwa, nie porzuci dotychczasowych metod administracyjno-organizacyjnych w sposób równie spontaniczny i samoczynny jak to miało miejsce z handlem.