One Puuuunch!
Ponieważ wiecie już, że przy wyborze laptopa kieruje się dosyć specyficznym kryterium – pora byście poznali najnowszego członka mojej rodziny.
Oto przed wami on – jedyny, niepowtarzalny i cholernie zapierający dech w piersiach.
ThinkPad X1 Extreme
EXTREEEMEEEE!!!
Jakby samo X1 było za mało miarodajnie, to Lenovo postanowiło dorzucić do nazwy słówko Extreme! Gdy tylko dowiedziałem się o jego istnieniu – wiedziałem, że zmierzam w dobrym kierunku.
Specyfikacja
Na papierze nie wygląda to źle. Zapewne cześć z was już wyguglała to i owo i widzieliście pierwsze linki gdzie maszyna spokojnie siedziała sobie na sklepowej półce i pokazywała nowe i5, 8GB ramów i nawet dedykowaną kartę graficzną. Cześć z was pewnie nawet już zdołała sobie wyrobić mniemanie jakoby nie było to coś specjalnego… no bo nie jest.
Dlaczego? Dlatego, że to marne pospólstwo dostępne w pierwszych lepszych sklepach z X‑ami w nazwie - tak jak i sam laptop. Ot, przypadek.
Więc co ma mój egzemplarz. Kurtyna? Gotowa! To jedziemy:
Procesor: i7‑8750H – nie U! Ha! Ha, jak hohohohoho! 6 rdzeni, 12 wątków, w mobilnym bydlaku, o ja pier****!
Pamięć RAM: 32 GB
Dysk: 2x 512 SSD PCIE NVME
Karta graficzna: Geforce GTX 1050 Ti 4GB – no tu mogło być lepiej, ale nie narzekamy, to wciąż laptop.
Matryca: 15.6 cala, kkkk (czyli 4k), dotykowa.
Złącza to:
· 2 x USB 3.1 gen 1
· 2 x USB Type-C
· 1 x HDMI 2.0.
· czytnik kart MMC, SD, SDHC i SDXC
· złącze mini-Ethernet
· złącze mini-jack
Rozmiar to 15 cali.
Waga: 1,8kg! To mniej niż 2.
Wow! Robi wrażenie co nie.
Jednak jeśli jesteś bystrym czytelnikiem zauważysz pewien problem. To nie jest laptop, którego szukałem. Tak. Więc jak to się stało…
Odczucia
Tak jak wspominałem w poprzednim wpisie, tym czego szukałem był 14 calowy, mały i lekki laptop ze sporą mocą, dzięki której mógłbym pracować z kontenerami dockera, ale jednocześnie w tle słuchać muzyki z youtuba. Niby niewiele, a jednak to spore wyzwanie, gdy poza tym w tle ma się uruchomione indeksowanie projektu, 20 zakładek w chromie, Slacka i bóg wie co jeszcze. Moja wcześniejsza maszyna, czyli Surface Pro 4 - pozwalała na to w większości choć i ówczesnemu prockowi zdarzało się zagotować okazjonalnie. Nie mniej rozmiary i styl wykonania produktu od Microsoftu pozwalał mi przymknąć oko na te wady – w końcu był breathtaking.
Szukałem więc dokładnie tego samego – tylko, że nie tego samego. Długo wahałem się nad tym co by nie kupić Surface Book 2 – niestety nieodświeżona od 2 lat specyfikacja bardzo bolała i choć sprzęt na pewno jest wspaniały, to nie spełniał tego podstawowego warunku i nie zapierał już niczyjego oddechu w piersiach. Nawet tych malutkich.
Wspomniany w poprzednim wpisie X1 Carbon miał ten sam problem – i choć był mocno przez mnie rozważany – to i on jakoś tak nie przekonał mnie w całości.
Przeczesując jednak odmęty strony Lenovo trafiłem na potwora jakim był… no właśnie nie Extreme a całkiem inny laptop. Dokładniej to P1.
Ten 15 calowy potwór ważył mniej niż 2kg i miał w sobie nie tylko kozacką kartę Nvidi, czyli Quadro 2000, ale też Xeona E‑2176M, kupę ramu, odkręcaną obudowę, dwa sloty na dyski twarde SSD i dzięki niewielkim ramkom, był niewiele większy niż 14 calowy laptop. A potem okazało się, że Lenovo wzięło tego lapka – dali mu ciutkę gorszy procesor (czyli wspomniany 6 rdzeniowy i7 H), bardziej gejmingową kartę graficzne i upchali to pod ThinkPadową X1kową niezwykle wygodną klawiaturą doczepioną do matrycy 4K, kamerki z funkcją Hello i tandetnej małej obudowy.
No i nazwali to X1EXTREME!
EXTREEEMEEEE!!!
Ten sprzęt nie bawi się w kompromisy – mam wrażenie, że inżynier który to projektował zamiast po prostu delikatnie powiększyć Carbona, zebrał wszystkie zachciewajki dotychczasowych właścicieli tego sprzętu i upchał to w najmniejszy możliwy format jaki się dało.
Czytnik linii papilarnych, ładowanie po USB‑C (o tym później), klawiatura wyciągnięta z X1 Carbon, ekran dotykowy, track point, funkcja hello, matowa obudowa, dostęp do podzespołów, śrubki zamiast kleju – a tu wciąż zaledwie 1,8 kg. Ufff…
Ale, trawa, jak wiemy, nie zawsze bywa taka zielona, jak się nam wydaje.
Wady
Tak, po peanach zachwytów pora na sromotne i bolesne przyznanie się do błędu. Bo niestety ten laptop okazał się nie tym czego chciałem.
Po pierwsze straszna obudowa – to co tak ślicznie wyglądało na zdjęciach, czyli matowa, czarna powłoka okazała się koszmarem nie gorszym niż szczotkowane aluminium. Matowa konstrukcja zbiera brud jak odkurzacz – tylko odkurzacz trzyma tenże brud w jakimś worku – X1 Extreme trzyma ten brud na powierzchni swojej obudowy. Praktycznie każdy odcisk łapy, nawet umytej okazuje się jednak na tyle tłusty, że codziennie trzeba ze ściereczka szorować całość co by wyglądała choć trochę sensownie. W tym momencie okazuje się, ze świecące i błyskotliwe lakierowane obudowy mają swoje zalety…
Bateria – nawet nie będę wchodził w detale, ale aby w 2019 mieć realną żywotność obciążonej baterii na poziomie 4 godzin to kpina. Kur – kpina – wa! Dobra, rozumiem, procek ciągnie milion watów, dedykowana karta, dwa wiatraki. Coś za coś, jak to mawiają. Ale mamy 2019! XXI wiek! A i takie cudowne ładowanie z USB‑C może i jest, ale tylko gdy komputer jest nieobciążony.
Rozmiar – mimo zachwytów nad rozmiarami, musze przyznać że jakakolwiek chwilowa przesiadka na 14 calowy sprzęt sprawa, że tęsknie za czasami, gdy w plecaku nosiłem powietrze…
Zalety
Ale jednak zakochałem się w tym laptopie – jak to się stało?
Możliwe, że gusta mi się nie zmieniły i choć wciąż uważam, że małe jest piękne, to zmieniły się moje potrzeby. Tak całkiem poważnie i nie zapędzając się w zachwyty, ten sprzęt to wysokiej klasy laptop biznesowy z zatrważającym zapasem mocy dla każdego kto potrzebuje od życia czegoś więcej niż tylko robić prezentacje i raporty w Excelu.
Procesor to 6 rdzeniowy 12 wątkowy i7 – tak, można by dzisiaj zapewne włożyć coś z kategorii „over 9000”, ale i tak zapas mocy jest wystarczający do wszystkiego co wymyślicie i fakt iż nie jest to typowy procesor mobilny z rodziny U, tylko ten z rodziny H zmienia naprawdę bardzo dużo. Oczywiście wydajność, wydajnością, ale odprowadzanie ciepła też nie jest złe – dwa niewielkie co prawda wiatraczki radzą sobie jak mogą i nawet Wolfenstein 2 na ustawieniach ultra w 4K daje rady pracować stabilnie bez dropów framerata. A to jak wiemy w biznesowym sprzęcie jest kluczowe…
Gdy pierwszego dnia rozkręcałem dolną obudowę - aby włożyć drugi dysk – i z podziwem oglądałem kolejne sekcje bebechów, które można by normalnie wykręcić, dokręcić i doczepić w duchu cieszyłem się jak małe dziecko. Fakt, że ostatnio w przenośnych komputerach grzebałem 5 lat temu, nie sprawił, że uważam to za mało emocjonujące – o nie! To wciąż jest emocjonujące. Howgh.
32GB pamięci to standard – nie będę się kłócił ja, nie kłócicie się wy – ważne jest, że nic nie stoi na przeszkodzie aby wstawić tam 64GB. Zresztą to tak jak z dyskami i choć mógłbym tutaj rzucać wykresami i wynikami z narzędzi uważam to za zbyt… a nie. Chrzanić to. Macie wykresy i wyniki!
I jak. Łyso wam?
Klawiatura – jeśli jest jedna rzecz, która powinna bezwzględnie was przekonać do tej maszyny, to właśnie to. Przeniesiona prosto z X1 Carbona, cudowna, niepowtarzalna i bezsprzecznie najlepsza klawiatura mobilna jaką można mieć. Charakterystyczne ułożenie klawiszy typowe dla ThinkPadów (oczywiście trzeba przemapowac FN z CTRL ale Lenovo daje do tego narzędzie). Ok, jest jeszcze feralny klawisz PrtScr który zastępuje WindowOption (ale i to da się programistycznie rozwiązać). Reszta to ideał – odstępy, wysokość, dźwięk, struktura, powierzchnia – to wszystko to arcydzieło najwyższy lotów.
A skoro już przy lotach jesteśmy to z zaskoczeniem stwierdzam, że typowe dla ThinkPadów rozwiązanie gładzika i trackpointa + klawiszy nad gładzikiem to… coś czego zawsze mi brakowało. Jak ja mogłem bez tego żyć? Jak? Nie odpowiadajcie – to było pytanie rzucano w nicość. Co do powierzchni dostępnej do smyrania palcem, to nie jest jej tyle ile w Macbookach, ale wystarczająco by wszystkie standardowe gesty Windowsa były w pełni obsługiwane a i samo korzystanie było na tyle przyjemne by nie wyklinać wszystkich mędrców świata gdy tylko zostawi się myszkę przy biurku a z laptopem pójdzie się na spotkanie.
Jest jeszcze monitor – i milion innych cudownych rzeczy, ale nie starczy nam na wszystko czasu. Dopowiem tylko iż matryca jest… gorsza niż w Surface Pro (ale to akurat trudno było by przebić, przypominam, że w tej kwestii Microsoft jest nie do pobicia). Nie mnie wciąż jest naprawdę dobrej klasy i biorąc pod uwagę, że i tak musiałem mieć wersje z dotykiem, to odblask aż tak nie przeszkadza mi… a przynajmniej tak sobie wmawiam.
Podsumowanie
Więc, czy ten laptop według was jest breathtaking – to już jest mało istotne. Ważne, że dla mnie jest – i że sprawdza się doskonale w tym w czym miał się sprawdzać. Choć koniec końców nie jest małym 14 calowym potworem… to jest 15 calowym potworem, który spokojnie pokonuje inne ultra mobilne sprzęty jednym ciosem.
No i chyba stąd właśnie jego nazwa. Saitama.
PS. Odpowiadając na pytanie, które na pewno padnie – dla mnie był wart każdej wydanej na niego złotówki, nie ważne jak bardzo pokracznych argumentów użyjecie.