Edukacja z punktu widzenia doktoranta
29.01.2018 16:30
Zapoznałem się niedawno z poniższymi wpisami dot. szkolnictwa z perspektywy ucznia szkoły średniej oraz absolwenta studiów wyższych.
Dla dopełnienia obrazu, postanowiłem wtrącić swoje trzy grosze, jako doktorant jednej z największych polskich uczelni.
To prawda, że szkoły powszechne w obecnym wydaniu (licea, technika) to jawne zaprzeczenie ludzkiej natury, dążącej do wymykania się schematom i rozwijania zainteresowań wywołanych naturalną ciekawością. Celowo nie wymieniłem szkół zawodowych, bo w zasadzie są to martwe instytucje, obdzierane przez kolejne rządy z ich podstawowej funkcji, tj. przygotowania do wykonywania konkretnego zawodu, na rzecz "ośrodków" dla słabych i sprawiających problemy uczniów. Prawdą jest, że w dzisiejszej szkole, opartej na fundamentach demokratycznego państwa prawa respektującego (sic!) wolność słowa, nie można swobodnie się wypowiadać na lekcjach, ponieważ taki wybryk(?) kończy się przeważnie uwagą w dzienniku albo cięższą przeprawą na danym przedmiocie, "dzięki" nauczycielowi pragnącemu stłumić w młodym człowieku naturalną chęć buntu, konformizmu itp. W skrajnych przypadkach, zdolna osoba niepodporządkowująca się regułom musi się liczyć z obniżonym zachowaniem, niejednokrotnie rzutującym na ostateczną decyzję o promocji do kolejnej klasy.
Prawdą również jest (czego sam doświadczyłem), że rodzice/opiekunowie prawni podążają za tokiem myślenia promowanym przez szkolnictwo, dążące do ujednolicania ludzi i wykształcenia "grzecznych odtwórców" aniżeli "niepokornych twórców". Warto jednak podkreślić, że nie jest to (wyłącznie) ich wina, ponieważ sami byli tak kształceni i po prostu chcą przekazać swemu podopiecznemu/potomkowi to co znają, w możliwie przystępny, bezbolesny sposób.
Co tyczy się rówieśników, to tutaj już jest różnie. Są tacy, którzy gonią za ocenami i starają się nie podpaść gronu pedagogicznemu, żeby bezboleśnie awansować do kolejnej klasy, są też i tacy, którzy obierają zgoła inną ścieżkę i wcale na tym najgorzej nie wychodzą. Z perspektywy lat po studiach mogę śmiało powiedzieć, że osoby, które przez nauczycieli byli oceniani jako problematyczni, nierokujący na przyszłość (ze względu na oceny i/lub zachowanie), często kończyli tok edukacji nad wyraz pomyślnie, radząc sobie często w życiu lepiej niż ci pokorni "szóstkowicze". Część z nich odnalazła się jako przedsiębiorcy (dzięki swojemu temperamentowi i konsekwencji) bądź rzemieślnicy.
Tyle, jeśli chodzi o temat szkolnictwa powszechnego. Jak natomiast sprawa ma się ze szkolnictwem wyższym? Niestety nie jest lepiej, studia to niestety ciąg dalszy odtwórstwa, "wkuwania na pamięć" oraz uniżoności, niezbędnych do ukończenia całego toku studiów. Przez odtwórstwo mam na myśli, uczenie się "pod klucz" egzaminu niż naukę dla rozwoju intelektualnego. Warto podkreślić, że w 90% przypadków podręcznik wykładowcy to jedyny słuszny materiał do nauki, o dziwo nie zawsze gwarantujący zaliczenie (zdarzają się niejednokrotnie pytania spoza materii omawianej na wykładzie). Co do "wkuwania na pamięć" nie będę tutaj czynił wywodów, bo sprawa jest jasna - uczymy się materii na pamięć, gdyż egzamin wymaga odpowiedzi słowo w słowo (nie zawsze, żeby była jasność, ale ten typ zaliczeń przeważa) przepisanej z podręcznika wykładowego, bądź zaznaczenia krzyżykiem kwadracika z wariantem dokładnie odpowiadającym treści konkretnego zdania z literatury przedmiotu. Uniżoność, to temat poważniejszy, bo dotyczy nie tylko samej kadry naukowej, ale również tzw. kadry zarządzającej (dziekanat, sekretariat, władze uczelni itd.). Niestety większość osób zatrudnionych na uczelni traktuje wyższość hierarchiczną nad studentem/doktorantem jako równoznaczną z władzą nad drugim człowiekiem i pokusą, żeby nierówność tę wykorzystywać przy każdej nadarzającej się okazji, z bliżej nieokreślonego dla mnie powodu. Jest to w moim przekonaniu bolączka całego systemu edukacji akademickiej, gdyż opinie moich kolegów z innych ośrodków naukowych w Polsce pokrywają się z powyższymi przemyśleniami.
Na koniec jeszcze krótko o studiach III stopnia (doktoranckich). Co dla mnie zaskakujące, mam wrażenie że konformizm, pokora i podążanie za wyznaczonymi standardami ma tu jeszcze większe znaczenie niż na studiach magisterskich. Zaszufladkowanie doktoranta jako potencjalnego rywala o stanowisko na uczelni sprawia, że człowiek podejmujący się tych studiów ma przed sobą dodatkowe zapory do przezwyciężenia, nie w postaci rozprawy do napisania, lecz przebicia muru światopoglądowego panującego wśród kadr. Przyznaję otwarcie, że wiedziałem czego się spodziewać jeszcze przed rozpoczęciem rekrutacji. Mimo to, podjąłem studia doktoranckie, właśnie po to, żeby zacząć małymi krokami rozbijać ten mur, w końcu coś zmienić na lepsze, niż tylko o tym mówić i kolejny raz potwierdzać coś, co jest oczywistością.
Uważam, że kolejne nowelizacje, rewolucje prawne, pomysły rządowe nie zmienią obrazu polskiego szkolnictwa powszechnego czy też wyższego. Nie da się samymi regulacjami ukształtować funkcjonowania poszczególnych instytucji. Najważniejszy jest czynnik ludzki, czyli uczniowie, studenci, doktoranci. Tylko wymiana kadr na pracowników z otwartymi umysłami pozwoli realnie wpłynąć na zmianę kształtu szkolnictwa. Nie stanie się to w ciągu jednego pokolenia, ale prędzej czy później dojdzie do korzystnych dla wszystkich zmian. Potrzeba tylko czasu :)
Na sam koniec, dla zainteresowanych, bardzo rozwijający wykład w ramach TEDx: