Gears of War
Jeśli nazwa Gears of War nic Wam nie mówi to z nieznanych mi powodów musieliście spędzić lata w jakimś powojennym bunkrze skąd dopiero ponownie wyjrzeliście na świat. Albo ktoś Was zamknął w komórce w któreś święta, kiedy akurat schodziliście po ogórki kiszone. Nie wnikam, ważne byście nadrobili braki. Tak się składa, że odkąd Epic wraz z megacharyzmatycznym ‘szefu’ produkcji CliffymB pokazali ponad rok temu pierwsze zajawki tego tytułu graczom zaczęła lecieć ślinka - najpierw na megawyczesaną oprawę graficzną (w końcu to Unreal Engine 3), a potem i na pewne, świeżo zapowiadające się rozwiązania jeśli o rozgrywkę chodzi. Teraz oto krążek z grą ląduje wreszcie w czytnikach wielu Xboxsów360 i cóż – mamy nowego króla strzelanek.
26.06.2007 | aktual.: 01.08.2013 01:55
Akcja GoW toczy się na planecie Sera i tyle w sumie na początku wiadomo. Sama gra niestety skąpi ostro informacji w temacie co, kto, kiedy i dlaczego, na szczęście z pomocą przychodzi nam instrukcja. Otóż ludzi niegdyś spod ziemi niespodziewanie zaatakowała rasa zwana Locust (dosłownie: szarańczą). Ten niezwykle przykry dla naszej populacji Dzień ochrzczono Dniem Wyjścia (Emergence Day), a siły wojskowe natychmiastowo postanowiły podjąć zmasowany atak na nowego wroga. Kiedy w grę wchodzi broń chemiczna i działa orbitalne nie może obyć się bez ofiar. Zginęły miliony, a większość miast „zapobiegawczo” zrównano z ziemią, bo pod nimi rozciągały się kilometry wydrążonych przez przeciwnika labiryntów.
Cóż, nie za wiele to dało, prócz faktu, że teraz niedobitki naszej rasy chronią się na granitowym płaskowyżu Jacinto. Głównego bohatera gry, Marcusa Phoenixa, poznajemy w pace, 14 lat po E-day. Odsiaduje on wyrok za niesubordynację, bo swego czasu złamał rozkaz usiłując ratować ojca z łapsk locustów. Powiedzmy, że właśnie „zwalniają go” warunkowo… Z celi wyciąga nas nasz stary kumpel, Dominic Santiago, który w skrócie przedstawia nam zarys obecnej sytuacji – jest kiepsko. Nie idzie się z nim nie zgodzić, kiedy gracz widzi jak gmach pilnie strzeżonego niegdyś więzienia stoi w gruzach, a wszędzie walają się sterty mięsa, które dopiero po bliższemu przyjrzeniu się zaczynają przypominać pozostałości po ludzkich zwłokach. Gdy dostajemy do łapsk gnata od razu jednak robi nam się raźniej.
Gears of War jest lekko taktycznym shooterem zza pleców bohatera. Lekko taktycznym? Otóż kluczem do przeżycia jest tutaj chowanie się za różnego rodzaju barierami, szybkie oraz umiejętne przemieszczanie się pomiędzy zasłonami, a także zachodzenie wroga od tyłu, przy równoczesnym wydawaniu prostych rozkazów towarzyszącym nam podkomendnym. Żaden Tom Clancy to nie jest, ale ujdzie. Wraz z nami w ekipie przez całą grę są w sumie cztery osoby, przy czym, z uwagi na to, że w końcu mamy wojnę, oczywiście w składzie zdarzą się niewielkie przetasowania. Co ciekawe, twórcom udało się wykreować postacie z własnym, wyrazistym ego – moim osobistym faworytem jest akurat czarnoskóry Cole, który (jak to mówią) zawsze jest „pierwszy do bitki”, a i rzucane przez niego teksty zwyczajnie rozkładają gracza na łopatki.
[break/]Zabawę możemy rozpocząć na dwóch z trzech przewidzianych poziomów trudności, nie radzę jednak wymiękać i decydować się na najłatwiejszego Casuala, bo gra bardzo szybko może zacząć trącić monotonią. Naprawdę. Dopiero Hardcore daje w kość, a gracz nie czuje się jak na prostej (i nudnej) strzelnicy w lunaparku. Przeciwnicy kombinują, są ruchliwi, nie zawahają się rzucić granatu, czy podbiec i trzasnąć nas po łbie z rękojeści tutejszego odpowiednika magnum 44. Co prawda o wiele częściej przyjdzie Wam kląć siarczyście przy kolejnych „głupich” zgonach („jakim cudem mnie zabił?”), ale checkpointy są poustawiane na tyle gęsto, że nie ma powodów do frustracji.
Rzecz podstawowową w grach, czyli sterowańsko, obłożono w GoW świetnie. Gałeczki to naturalnie przemieszczanie się naszą postacią plus rozglądanie się, spusty odpowiadają za strzał/przybliżone celowanie (widok znad ramienia niczym w RE4), D-Pad to wybór jednej z 4 broni na stanie, X służy do wciskania wszelkich przycisków/otwierania drzwi z kopa, a cisnąc w B możemy strzelić kogoś z kolby, lub też zagrać mu na nerwach piło-mechanicznym bagnetem znajdującym się na wyposażeniu naszego podstawowego oręża wojennego – karabinu Lancer. Kluczem do zabawy jest jednak przyciskor A. Wduszony, powoduje że stojąc przy jakiejkolwiek ścianie, zwalonej kolumnie, wraku samochodu, lub podobnej przesłonie, natychmiastowo się za nią skryjemy.
Odtąd kierunek i A to różne triki – szybkie przemieszczanie wzdłuż murku, przemknięcie z osłony za osłonę, hops nad przeszkodą czy „skok tygrysa” ku otwartej przestrzeni. Ten sam przycisk odpowiada także za sprint, co miejscami może być problematyczne, wystarczy bowiem wpaść przypadkiem na ścianę i automatycznie się do niej przykleimy. Cóż, nie ukrywam, że potrzebna będzie odrobina wprawy by takich sytuacji uniknąć, niemniej wszystko sprowadza się do odpowiedniego wyczucia odległości od obiektu. Za to widok obeznanego z mechaniką poruszania się gracza to poezja w ruchu – taki gość przemyka w tle niczym prawdziwe siły specjalne.
Dostępny arsenał jest dość pokaźny i sprowadza się do blisko dziesięciu rodzajów pukawek plus granaty. Z ważniejszych broni absolutnie podstawową giwerą jest wspomniany już Lancer, który nie tylko wypluwa tony amunicji na sekundę, ale także „szatkuje”. Zaraz potem jest shotgun, który z bliska dosłownie urywa łeb, a w tym samym celu, lecz na dłuższym dystansie, niejednokrotnie przyda się snajperka. Jak ktoś lubi zabawy w Rambo to z miejsca przypadnie mu do gustu techno-kuszo-łuk na wybuchające bełty, a osoby szukające większej „rozrywki” znajdą podczas gry i coś na kształt granatnika-wyrzutni rakiet. Oczywiście będzie na kim wszystkie te zabawki wypróbować. Locustów samych w sobie jest kilka rodzajów - od bardzo szybkich, małpopodobnych Wretches atakujących w liczebnych grupach, poprzez uzbrojonych w różnorakie pestkowce regularnych wojaków wroga oraz niezwykle wytrzymałe, acz ślepe Berserkery (czy raczej – Berserkerki), na olbrzymich, pająkopodobnych robalach zwanych Corpserami kończąc. Siły przeciwnika prezentują się przecudownie. A właśnie – chyba pora wreszcie przejść do grafiki.
[break/]Gears of War jest najpiękniejszą obecnie grą z rodzaju TPP, o ile nie najpiękniejszą grą na konsole w ogóle. Jeśli od początku nie zszokuje Was wykonanie modeli postaci oraz przeciwników, ich animacja, czy po prostu bardzo dopracowane otoczenie, tak zabije akt rozgrywający się w deszczu, w lesie. Noc. Po drzewach strumieniami spływają strugi wody, w świetle reflektorów przemykają ogromne krople, budynki wręcz ociekają, ziemia drga od zimnej cieczy… Siła oprawy graficznej tkwi przede wszystkim w budowaniu klimatu, o tak. Nawet jeśli jakimś cudem nie od razu załapiecie, że to prawdziwy „next-gen”, tak z czasem dostrzeżecie niepowtarzalność (dosłownie) tekstur, lokacji, docenicie ogrom pracy włożony w to wszystko. Ściany są nierówne, z murów w gmachach odchodzi tapeta, wszędzie walają się śmieci, resztki jakichś posągów… Detale. A podano to w taki sposób, że gracza zwyczajnie wykreowany świat wciąga i nie pozwala odejść od konsoli na długo. Grafa staje się integralną częścią gry, a nie wyłącznie jej wyróżnikiem. I za to brawa.
Zaświadczam, że tryb dla pojedynczego gracza skończycie przynajmniej dwukrotnie. Raz, że miejscami fabuła pozwala nam na wybór jednej z dwóch dróg, toteż by zwiedzić wszystkie pięć aktów na wszelkie sposoby zwyczajnie należy w GoW przyciąć raz jeszcze, a dwa że po lokacjach poukrywane są cog tagi - nieśmiertelniki, których do odnalezienia jest równo trzydzieści i na bank za pierwszym podejściem kilka z nich przegapicie. Następnie zapewne zabierzecie się do trybu cooperative (za pośrednictwem usługi Xbox Live lub nawet na jednej konsoli w splicie) i to też na dwa sposoby, bo w zależności od tego czy gramy Marcusem, czy towarzyszącym mu przez cały czas Dominikiem, gra różnie zliczy nam achievementy (punkciki osiągnięć). I na koniec zasmażka, czyli rozgrywka online. Ale o tym może paradoksalnie przy okazji minusów gry.
Tak, jest kilka rys na diamenciku zwanym Gears of War. Przede wszystkim miejscami z opóźnieniem dogrywają się tekstury, przez co gracz skazany jest na oglądanie łysych brył. Dzieje się tak jednak na całe szczęście jedynie przy początku jakiegoś poziomu i kiedy wszystko wskoczy na swoje miejsce później nic już się nie dogrywa. Druga sprawa to szczątkowa fabuła oraz niejednokrotne nieścisłości w i tak skąpym scenariuszu – trochę lepiej mają posiadacze „puszkowej” edycji kolekcjonerskiej, bo tutaj dodawana jest przepięknie ilustrowana książeczka dopowiadająca historię świata Sera.
[break/]Wreszcie multiplayer, w którym podstawowa opcja multi - mecze rankingowe - oparte są na losowym dobieraniu graczy według poziomu umiejętności. Brzmi sprawiedliwie? Owszem, tylko w gruncie rzeczy jedynie utrudnia życie. Z założenia do meczyku z obcokrajowcami nie wciągniemy teraz kumpli (zaproszenia nie działają), ale łatwo to obejść stawiając własnego hosta i każąc innym odnaleźć go na liście. Najnowszy patch usunął z niej co prawda nazwę zakładającego pokój, ale gier wyświetlanych i tak wiele nie ma, a po pingu łatwo rozkminić kto jest „nasz”. Ludzie „rozgarnięci” nadal stawiają grę i wciągają znajomych nie tylko do swojej drużyny, lecz także przeciwnej. Po co?
Ano chociażby dla punktów w rankingu. Wystarczy bowiem wystrzelać całą wrogą ekipę, tylko naszego „agenta” zostawiając przy życiu, a jego samego zdzielić przez czoło, byle nie dobijać. Przy odpowiednich ustawieniach „ziom” po chwili podnosi się, po czym ponownie dostaje przez kark. A punkty za ubicie lecą… Dochodzi niestety także kwestia osób korzystających z ciągle nienaprawionych błędów GoW, dzięki którym np. można biegać i strzelać naraz, czy w ogóle znikać. Zgadza się, gra z ludźmi uczciwymi, najlepiej rodakami (znika kwestia lagowania) zrywa kask i jest megamiodna, lecz przez bzdurną ideę trybu rankingowego wszelkie szybkie ustawki będą odbywać się głównie jako mecze prywatne, tym samym zaś nie zliczy nam statystyk, o odblokowywaniu się achievementów związanych z multi nie wspominając.
Reasumując – za jakieś dwieście złotych dostajemy bardzo dopracowany graficznie produkt, który z przyjemnością przechodzi się wielokrotnie aby poznać wszystkie jego smaczki. Tytuł ten cechuje się wyśmienitym trybem coop oraz świetną opcją multiplayer, przy czym w naszych warunkach chcący nacieszyć się grą człowiek będzie pewnie rezygnował z meczy rankingowych, bo inaczej łatwo może napotkać na glitcherów, a i Polaka znaleźć „w świecie” trudno. Co innego ustawki z kumplami na prywatny hoście, no ale to też trzeba te kilka osób online znać. Poza tym – nie mam pytań. Po prostu świetna gra z super grafą i lekko nieprzemyślanymi założeniami podstawowego multi.