Czy w dzisiejszym świecie istnieje prywatność?
24.10.2016 18:53
Telemetria, śledzenie naszych poczynań w globalnej sieci - tematy te coraz częściej przewijają się w nagłówkach gazet. Każdy z nas obawia się inwigilacji, która w miarę rozwoju nowoczesnych technologii postępuje w coraz szybszym tempie. Firmy prześcigają się w technikach zbierania informacji na temat aktywności swoich klientów. Stosowane metody są coraz bardziej wyrafinowane. Zakres zbieranych danych jest coraz większy.
Każdy człowiek posiada pewną „granicę” prywatności, która umiejscowiona jest w różnym miejscu w zależności od sytuacji i konkretnej osoby. Chętniej dzielimy się naszymi przeżyciami z rodziną, przyjaciółmi lub osobami znajomymi. Natomiast nie chcielibyśmy, aby sekrety naszego życia znał każdy. Ale czy na pewno? W praktyce, sami zapraszamy internetowych gigantów łasych na informacje do naszych domów. Udostępniając zdjęcia na Instagramie, „lajkując” różne rzeczy na Facebooku, rozmawiając przez Whatsappa/Messengera, wyszukując przez Google, dajemy tym firmom dostęp do bardzo wielu informacji na temat nas samych. Czy tkwi tutaj jakieś zagrożenie? I tak i nie. W tej dziedzinie niejako „zbliżamy się” do wizji przedstawionych w różnych utworach antyutopijnych, np.: w powieści „Rok 1984” George’a Orwella. Na myśl nasuwa się pytanie - czy obecnie – w krainie technologii informacyjnych w ogóle jest możliwe zachowanie jakiejkolwiek prywatności? Czy nie jesteśmy jedynie ciągami zer i jedynek, których układ da się przewidzieć na podstawie obserwacji zachowań? Spójrzmy najpierw na kilka faktów historycznych – dlaczego informacja jest taka ważna? Przekonało się o tym bardzo wielu ludzi. Zaczynając od Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich który opierał swoje istnienie m.in. na inwigilacji, cenzurze i strachu, a kończąc na ojczyźnie demokracji – Stanach Zjednoczonych.
Inwigilacja XX wieku
Informacja to władza. Dlaczego? Zauważyło to wiele osób w poprzednich epokach. Niezwykle poetycko udało się to ująć jednemu z największych tyranów XX wieku – Józefowi Stalinowi: „Jeśli chcecie poznać ludzi wokół siebie, dowiedzcie się, co czytają”. Historia niejednokrotnie potwierdziła te proste stwierdzenie. Służba bezpieczeństwa każdego policyjnego państwa opierała się na meldunkach dotyczących podejrzanych osób. Powszechna kontrola pozwalała dość szybko usunąć „nieprzychylne władzy” elementy. Łącząc inwigilację z indoktrynacją, możemy w niezwykle łatwy sposób wpłynąć na społeczeństwo tak, aby myślało o tym, o czym myśli partia. „Pisarz jest inżynierem ludzkiej duszy” powiadał rządzący ZSRR Gruzin.
W historii świata istnieje wiele przykładów wykorzystywania (często zdobywanych podstępem) informacji. W latach 30 i 40 podstawowym elementem aparatów ucisku były donosy i tajni współpracownicy. Sytuacja zaczęła się zmieniać wraz z rozwojem techniki. Do powszechnego użytku weszły m.in. telefony. Nowe formy przekazu informacji wymusiły powstanie nowych technik ich przechwytywania i analizy. W 1949 powstała znana dzisiaj wszystkim NSA (National Security Agency). Jednakże, to nie ona odegrała kluczową rolę w pewnych powojennych wydarzeniach, które mają istotny związek z naszym tematem.
Federalne Biuro Śledcze – organizacja, która ma zwalczać przestępców i zapewnić bezpieczne życie obywatelom. Powstałe (pod inną nazwą) jeszcze przed pierwszą wojną światową, przez kilkanaście lat nie odgrywało praktycznie żadnej roli. FBI z nadania prawa posiadało ogromne możliwości, ale nikt nie potrafił z nich skorzystać. Działo się tak do pewnego letniego, ale pochmurnego dnia 1924 roku. Wtedy dyrektorem FBI został młody, dobrze rokujący, ale wątłej budowy prawnik, absolwent George Washington University, Edgar Hoover.
Hoover objął rządy w FBI w roku 1924. Zastał zacofaną organizację, zatrudniającą jedynie kilkaset osób. Większa część zatrudnionych nie spełniała zresztą swojej roli. Amerykański prawnik w kilka lat przerobił je na potężne biuro śledcze, posiadające scentralizowaną bazę danych o każdym niepożądanym elemencie. Ze względu na swoje możliwości prawne i fizyczne, szef FBI gromadził informacje nie tylko o gangsterach czy przestępcach. Po rozpoczęciu „komunistycznej obsesji” (więcej o tym temacie będzie w innym moim artykule) zbierał informacje mogące pogrążyć nie tylko rzekomych wrogów demokracji. Kolekcjonowano dane na temat każdego, kto mógł zagrozić jego władzy. Jeśli chodzi o inwigilację, Edgar był mistrzem. Nic nie uchodziło jego uwadze. Każdy wywiad, słowa wypowiedziane przypadkiem przez polityków, ich ciemne interesy. Wszystko było skrzętnie notowane w czarnych teczkach, które były głównym źródłem władzy Hoovera. Edgar miał odpowiednie haki na każdego – prokuratorów generalnych, prezydentów Stanów Zjednoczonych i wielu innych znanych osobistości. Mógł zniszczyć każdego, jeśli tylko ktoś odważyłby mu się przeciwstawić. Przytoczę tylko jeden przykład, który wspaniale ukazuje, jaką moc miały akta gromadzone przez FBI Hoovera.
1 lipca 1945 Truman, nowy prezydent Stanów Zjednoczonych, mianował prokuratorem generalnym Thomasa Clarka. Prokurator generalny w hierarchii znajduje się wyżej niż Federalne Biuro Śledcze, które formalnie mu podlega. Jednakże, Hoover bardzo dobrze wiedział, że Thomas Clark ma swoje za uszami. Sprawa była pozornie błaha i w innym wypadku z pewnością zostałaby zamieciona pod dywan. Ale takie sztuczki nie mogły wygrać z przebiegłością Edgara O co chodziło? Thomas Clark, jakiś czas po nominacji, przyjął ogromną łapówkę za zaniechanie śledztwa w sprawie oszustw przy dostawach dla wojska w czasie drugiej wojny światowej.
Thomas Clark, jako prokurator generalny, mógł torpedować nieprzychylne mu działania szefa FBI. W odpowiednich okolicznościach Edgar Hoover mógłby zostać nawet całkowicie usunięty ze swojego stanowiska. Jednakże amerykański prawnik był na to zbyt przebiegły.
Od mogącego pogrążyć Clarka wydarzenia minęło sporo czasu. Pewnego dnia , szef FBI zaprosił Clarka na przyjacielską pogawędkę. W czasie niej przedstawił swojemu przełożonemu teczkę, informując go dodatkowo, że zostały z niej wyłączone „najbardziej kompromitujące” materiały. To i tak wystarczyło, aby nowy prokurator generalny został serdecznym przyjacielem Hoovera. Nie był to pojedynczy przypadek. Podobną taktyką Hoover załatwiał innych ludzi, którzy mogli mu przeszkadzać w jego interesach.
Wątły, niski prawnik posiadał ogromną ilość teczek. Tajne, starannie posegregowane materiały szef FBI trzymał w tajemnicy. Nikt, nawet po jego śmierci, nie wiedział, co stało się z tymi informacjami. W kilkuset teczkach znajdowały się meldunki, mogące pogrążyć każdego polityka lat 70. Ogólnie, w 1971 roku w archiwach FBI znajdowały się informacje dotyczące prawie 7 milionów obywateli. Musimy uzmysłowić sobie, że w poprzednim wieku gromadzenie informacji o poszczególnych osobach nie było tak proste, jak obecnie. Hoover jest idealnym przykładem osoby, która z pozornie nic nie znaczących elementów układanki potrafi stworzyć broń, która może pokonać każdego przeciwnika.
Inwigilacja inwigilacją, ale zadajmy sobie pytanie, czy w dzisiejszych czasach da się uniknąć tzw. „telemetrii” i korzystania z serwisów, które mogą skrzętnie zapisywać informacje o nas?
Moja walka
Od momentu pierwszego zetknięcia się z technologiami informacyjnymi, byłem „przeciwnikiem” dzielenia się wszystkim ze wszystkimi. W okresie, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej jako jedyny nie posiadałem konta na niezwykle popularnym wówczas serwisie społecznościowym – nasza klasa. Zresztą, zupełnie nie widziałem sensu angażowania się w działalność tego serwisu. Do rozmowy z innymi wystarczał mi inny wynalazek polskiej myśli technicznej – komunikator GG.
Niestety, GG zaczęło przegrywać konkurencję. Coraz więcej osób, które jeszcze z jakiś względów używały tego komunikatora, przesiadało się na serwisy społecznościowe. Ja natomiast miałem coraz bardziej utrudniony kontakt z innymi.
W momencie, kiedy zacząłem chodzić do gimnazjum, na topie był Facebook. To kolejny serwis, od którego broniłem się jak mogłem, gdyż wg mnie zbierał po prostu za dużo informacji o swoich użytkownikach. Nie miałem (zresztą, dalej nie mam) zaufania do Zuckerberga. Utrudniałem sobie przez to życie. Gdy inni dzielili się materiałami do nauki czy lekcjami przez grupę na Facebooku, ja musiałem albo osobiście iść do kogoś, albo szukać takiej osoby, która byłaby łaskawa przesłać potrzebne mi materiały przez pocztę e‑mail lub GG. Toczyłem walkę, ale coraz częściej przychodziło mi do głowy, czy to ma jakiś sens?
Przez ten okres zachowywałem praktycznie maksimum prywatności. Do sieci internetowej udostępniałem tylko minimum informacji. W Google (jak i wielu innych serwisach) zarejestrowałem się używając fałszywych danych. W pewnym momencie dowiedziałem się o trasowaniu cebulowym, realizowanym przez Tor. Zacząłem używać tego rozwiązania, co w moim mniemaniu gwarantowało jeszcze wyższy stopień poufności.
Po trzech latach nauki skończyłem gimnazjum i musiałem rozpocząć edukację w nowej szkole. Zmiana środowiska, otoczenia, inne metody nauczania. Właśnie w tym momencie moje poglądy zaczęły się chwiać. Dlaczego? System nauki w pierwszej i drugiej klasie na lekcjach zawodowych w dużej mierze opierał się na prostym mechaniźmie. W szkole tłumaczone były bardziej „praktyczne” zagadnienia. Teorię natomiast przepisywało się w domu. Tekst lekcji, screeny i tym podobne rzeczy dostawała zwykle jedna osoba z klasy, która udostępniała ten materiał wszystkim pozostałym. Nie byłoby w tym nic złego. Jednakże w tym okresie każdy korzystał z Facebooka, a ja, jako przeciwnik tego typu serwisów – nie. Wobec tego kwestie praktyczne w końcu odniosły sukces nad ideologicznymi i zostałem zmuszony do założenia konta w serwisie Zuckerberga.
Dlaczego przytaczam tę historię? Bo życie w nowoczesnym społeczeństwie praktycznie wymaga korzystania z niektórych dobrodziejstw techniki. Człowiek z natury jest istotą grupową. Nie może żyć samodzielnie, bez kontaktu z innymi. Jeśli wszyscy korzystają z „twarzoksiążki” , ja czy ty także musimy się tam zarejestrować. Daje to takim aplikacjom ogromne pole do popisu w zbieraniu informacji, które są wykorzystywane do „ulepszenia jakości dostarczanych usług”.
Telemetria w Windows 10 to zło? (Nie)krótko o sztuczkach stosowanych przez Google
Media straszą nas telemetrią w Windows 10. Większość serwisów informacyjnych powiadamia czytelników o tym, jaki ten Microsoft jest zły i jak szpieguje użytkowników. Jest to zły trop. Gigant z Redmond, mimo najszczerszych chęci, nie jest w stanie w ciągu tygodnia zebrać tylu danych, ile Google zapisuje jednego dnia. Skąd wysnułem taki wniosek? Wystarczy spojrzeć na portfolio usług Mountain View i je przeanalizować pod względem inwigilacji.
Zacznijmy od wyszukiwarki. Google udostępnia taką funkcję, zwaną „Trendami Google”. Dzięki niej możemy zaobserwować, jak często dane hasło było wpisywane w wyszukiwarkę. Nie powiem, jest to niezwykle przydatne narzędzie przy analizach statystycznych. Bez problemu możemy zorientować się, co zyskuje na popularności, a co traci.
Ale jak Google zbiera te dane? Po prostu, każda fraza, którą wpisujemy w fajnie wyglądające okno wyszukiwarki, jest zapisywana na serwerach. Nie ważne, czy jesteśmy zalogowani, czy nie. W pierwszym wypadku jest oczywiście o wiele prościej, gdyż dany ciąg znaków jest od razu łączony z danym kontem. W przypadku drugiej opcji istnieje jedynie powiązanie adres IP‑wyszukiwana fraza. Jednakże i w tym wypadku, przy odpowiednio dużym współczynniku determinacji ustalenie, czego konkretna osoba szukała w globalnej sieci jest dość proste.
Z pewnością bardzo wielu z nas korzysta z funkcji synchronizacji zakładek i przeglądanych stron pomiędzy telefonem z Androidem i komputerem. Jest to przecież niezwykle użyteczna możliwość. Wystarczy, abyśmy powiązali przeglądarkę Chrome na PC z naszym kontem Google. Jednakże, bardzo wielu z nas z pewnością nie zwróciło uwagi na jeden bardzo ważny i niezaprzeczalny fakt. Nigdzie nie jesteśmy informowani o tym, że dane dot. zakładek i przeglądanych stron są domyślnie na stałe (podkreślam, na stałe) zapisywane na serwerach Google. Pomijam oczywiście napisany małym druczkiem regulamin dot. ochrony danych osobowych, który ma kilkadziesiąt stron i jest napisany ciężkim do zrozumienia, „urzędowym” językiem. Pomijam dlatego, że regulaminów i tak zwykle nikt nie czyta. Zresztą, w ten temat dokładnie wpisuje się kwestia wypowiedziana przez Czerepacha (serial Ranczo, odc 48.). Arkadiusz chciał wysłać Dudę do „postraszenia” protestujących, którzy domagali się większej ilości pieniędzy z budżetu gminy. . Na pytanie o to, jakie paragrafy protestujący złamali, Czerepach odpowiada: „Karta nauczyciela ze sto paragrafów ma, a z przepisami będzie kilkaset – nikt z nich nigdy dokładnie tego nie przeczyta”. Idealnie tak samo jest z wszelkimi regulaminami na stronach WWW (nie mówię tu tylko o Google).
Przejdźmy teraz do samej historii wyszukiwania. Jak widzimy, Google notuje wszystko – nie tylko to, co wpisujemy w samą wyszukiwarkę, ale także inne strony, na które wchodzimy (pod warunkiem, że korzystamy z Google Chrome). Nie przeglądałem dokładnie regulaminu korzystania z usług Google, (pewnie tam znajduje się taka informacja) ale wychodzi na to, że dane są przechowywane bardzo długo, zanim zostaną usunięte. W moim wypadku najwcześniejsze wyniki wyszukiwania, jakie się zachowały, pochodzą z końcówki 2011 roku.
Przejdźmy teraz do systemu operacyjnego Android – oprogramowania, które zdominowało współczesny świat. Na rynku, jedyną alternatywą w stosunku do Androida jest IOS. Niestety, Windows Phone, który zbiera teoretycznie najmniej danych, przegrał wojnę na całej linii frontu. Wobec tego przeciętny nastolatek nie ma wyboru – musi korzystać z urządzenia oprogramowanego systemem Google.
W tym momencie ktoś mógłby zadać pytanie – zaraz, przecież Android ma otwarty kod źródłowy i mogę sprawdzić, co się w nim kryje. Mogę zainstalować też jakąś otwartą modyfikację, która nie zawiera w sobie usług Google. Tak, przyznałbym takiej osobie rację. Ale zadałbym przy okazji inne pytanie – ilu przeciętnych użytkowników telefonów na tyle interesuje się techniką komputerową, aby umieli wgrać np.: Cyanmogen mod? Jest to z pewnością, biorąc pod uwagę całe społeczeństwo, dość znikomy procent. Wobec tego Google ma niezwykle szerokie pole do popisu.
Każdy, kupując smartphone z Androidem, nie ma wyboru – musi powiązać je z kontem Google. Jeśli nie powiąże – funkcjonalność telefonu jest znacznie ograniczona. Brak możliwości instalacji aplikacji z Google Play, szczególnie w tej najmłodszej grupie wiekowej, z pewnością dyskwalifikowałby taki telefon na starcie. Natomiast, dla Google powiązanie telefonu z kontem jest tak jakby naszą „zgodą” na wszystkie czynności inwigilacyjne. Z tych funkcji, które przedstawione zostały na screenie powyżej, zostałem zapytany jedynie o włączenie historii lokalizacji, która była domyślnie wyłączona. Natomiast pozostałe opcje były domyślnie włączone. Mógłbym się nawet założyć, że przeciętny „Kowalski” o tych funkcjach nie ma zielonego pojęcia.
Google bardzo dba o bezpieczeństwo swoich użytkowników. Automatycznie tworzy „kopie zapasowe”, w których znajdują się dane aplikacji, haseł Wi‑Fi i innych ustawień. Funkcja może i przydatna – po zakupieniu nowego telefonu nie musimy wpisywać 123‑znakowego bezpiecznego hasła do naszego routera. Wystarczy, że zsynchronizujemy go z kontem Google i hasło zostanie pobrane automatycznie. Ale czy przypadkiem Google nie powinno mnie zapytać o włączenie tej, jakże ułatwiającej życie, funkcjonalności? Czy, osoba, która pierwszy raz w życiu dotyka telefonu z Androidem musi wiedzieć, że jeśli nie chce być inwigilowana, musi się przeklikać przez setki ustawień, aby wyłączyć wszystkie funkcje naruszające prywatność?
Czy używałeś kiedyś Google Now? Obecnie, praktycznie każda firma ma bzika na punkcie wynajdywania nowych metod komunikowania się z komputerem. Dave Coplin, jeden z bardzo wysoko postawionych inżynierów w Microsoft Corporation wyraził opinię, według której klawiatury QWERTY są przestarzałe i bardzo szybko znikną z rynku. Zostaną zastąpione przez głosowe asystentki (Cortana/Google Now/Siri), co z pewnością będzie o wiele wygodniejszym rozwiązaniem. Google w tym aspekcie nigdy nie pozostawał w tyle. Ich usługa Google Now, która miała być niejako „odpowiedzią” na Siri Apple, pozwala sterować wieloma funkcjami telefonu za pomocą głosu. Ok., rzecz niby przydatna. Zamiast szukać ikonki map Google, mówię: „Ok. Google, uruchom mapy”. Jest to szybsze. Zamiast wpisywać: „Trasa od: Warszawa, do: Mszczonowieścice, gmina Grzmiszczosławice, powiat Trzcinogrzechotnikowo” wystarczy wypowiedzieć te łamańce językowe. Google Now, w większości przypadków poprawnie rozpoznaje nawet skomplikowane frazy. Dzięki czemu? Dzięki zbieraniu danych na temat naszego głosu, wypowiedzianych przez nas słów i dźwięków z najbliższego otoczenia. Nie myśl, że te dane są przesyłane do firmy w sposób anonimowy, nie pozwalający powiązać naszych słów z naszą osobą. Za tę funkcję odpowiada: „Aktywność związana z głosem i dźwiękiem”.
Google przechowuje na swoich serwerach nasze wszystkie wywołania „Ok., Google”. Możemy oczywiście odsłuchać, co mówiliśmy w danych chwilach do naszego telefonu. Mamy możliwość poznania, jakież trudne pytania zadawaliśmy mu pół roku czy rok temu. Google natomiast, na podstawie zbieranych informacji może „poprawić jakość świadczonej usługi”.
Warto zwrócić jeszcze uwagę na kwestię Gmaila. Mogłoby się nam wydawać, że nasza korespondencja prowadzona przez tego typu serwisy jest prywatna i znana tylko nam. Otóż, w takim wypadku bylibyśmy w błędzie. W „warunkach korzystania z usług Google”, które przeczytała pewnie znikoma część zarejestrowanych tam użytkowników, możemy przeczytać następujące zdanie:
Nasze automatyczne systemy analizują treść (w tym wiadomości email) w celu oferowania spersonalizowanych funkcji usług, takich jak wyniki wyszukiwania, reklamy (…). Tę analizę przeprowadzamy podczas wysyłania, odbierania oraz zapisywania treści.
Te zadanie mówi samo za siebie. Również w usłudze Gmail mamy zero prywatności. Możemy oczywiście uznać, że nasze wiadomości przeglądają tylko nic nie rozumiejące roboty, analizujące jedynie słowa kluczowe. Jednakże, jakie mamy podstawy, aby tak sądzić? Odpowiedzmy sobie sami.
Kwestie, które poruszyłem to jedynie wierzchołek góry lodowej. Kontrolę nad Internetem i powszechną kontrolę planują wprowadzić w życie nie tylko wielkie korporacje. Rządom wielu krajów także byłoby to na rękę. W pewnym sensie, w niektórych miejscach globu taka operacja nawet się udała (Korea Płn. Chiny). Istnieje bardzo wiele metod kontroli Internetu i dla służb państwowych, o ile prawo na to zezwala, kontrola poczynań konkretnych użytkowników w Internecie nie stanowi praktycznie żadnego problemu.
Słowem zakończenia
Przez cały czas narzekałem na inwigilację. Weźmy jednak pod uwagę, że „nowoczesna” inwigilacja sama w sobie może nie jest najgorsza. Ogromne bazy danych obecnie wykorzystywane są ku dobru ludzkości. Dzięki im korzystanie z Internetu staje się coraz prostsze. Wszystko będzie szło w dobrym kierunku do momentu, kiedy te bazy danych znajdują się w odpowiednich rękach. Co się jednak stanie, kiedy miliony rekordów opisujących większą część osób cywilizowanego świata dostanie się w niepowołane ręce? Wystarczy wspomnieć historię Hoovera, szefa FBI, którą zresztą przytaczałem wcześniej. Ten cherlawy prawnik doskonale rozumiał, jaką potęgę mogą dać człowiekowi pozornie nieprzydatne informacje. Dzięki temu „zza” pleców wielkich polityków mógł wpływać na najważniejsze wydarzenia w kraju, który obecnie uznawany jest za „wzór” demokracji – Stanach Zjednoczonych. Obecnie również żyje wielu takich osobników, dla których najważniejsza jest osobista korzyść. Co się stanie, kiedy np.: taka baza danych Facebooka czy Google wpadnie w ręce takiego człowieka, który będzie chciał po trupach dojść do sobie tylko znanemu celu? Na to pytanie odpowiedzmy sobie sami.