Nieuchwytna kwestia, w której Windows nigdy nie dogoni macOS (opinia)
Przez pandemię koronawirusa, do pracy zdalnej zmuszono nie tylko ludzi biegłych w technice, dla których home office jest wygodną preferencją. Wylądowali na niej także ci o mniejszej swobodzie poruszania się w nowoczesnych technologiach. Napotykają oni na szereg problemów ze swoim sprzętem, problemów często dość trywialnych, ale brak obycia utrudnia im rozwiązanie ich. Może to budzić frustrację i wstyd. Owe perypetie bywają dla nas niezrozumiałe. Aplikacje typu Zoom, Skype i Teams wydają się przecież być tak proste, że w zasadzie trudno je nawet "wytłumaczyć". Robimy klik i działa, a jak nie działa, to prędzej dlatego, że pies przeżuł kabel od internetu, a nie z powodu jakichś braków w informatycznym wykształceniu użytkownika.
Jednym z czynników, które przysparzają nieustannych problemów w pracy zdalnej, jest... Windows. I nie chodzi tu o te modne tematy, jak wadliwe aktualizacje czy niska stabilność. Te bowiem, choć poczytne na naszym portalu, są marginesem przypadków użycia tego systemu. Prawdziwych trudności dostarcza rozrzut ustawień, trzy panele sterowania i aplikacje od producenta. Prowadzą one do poważnych (dla wielu) problemów użytkowych, nie stanowią jedynie niedogodności estetycznej. Chaos dotyczy bowiem ustawień sprzętu audio/wideo, a więc kwestii często niezbędnej podczas pracy zdalnej. Zachodzi u wszystkich producentów sprzętu, poza jednym. Apple.
Nic nie widać, nic nie słychać
W ciągu ostatnich kilku tygodni, trzykrotnie byłem wzywany do rozwiązania problemów z nowymi laptopami, należących do kategorii "podstawowa pomoc techniczna". Chodziło o niedziałający mikrofon, niedziałające wideo i ukryte ustawienia zarządzania kamerą. Każdy z nich wynikał z Windows. Rzadko udaje się mnie zmusić do świadczenia darmowego supportu, ale ostatnio być może miałem miękkie serce. Okazało się to pouczające.
Na przykład: pewien model laptopa firmy Dell jest sprzedawany z systemem, w którego obrazie instalacyjnym sterowniki do dźwięku po prostu nie funkcjonują. Sprzęt jest wykrywany, ale nie działa. Producent nie udostępnia na stronie internetowej sterowników do pobrania, a Windows Update twierdzi, że zainstalowane są najnowsze. Rozwiązaniem problemu okazuje się być... aktualizacja UEFI (należy ją wyszukać ręcznie w jednym z trzech programów supportowych Della), następnie aktualizacja do najnowszej wersji Windows 10 (dzięki temu przy okazji przestaje się rozłączać Wi-Fi, ale to oddzielny temat) oraz użycie Dell Support App by pobrać, dostępne dopiero wtedy, inne(?) sterowniki.
Niniejsze zjawisko jest dalece absurdalne. Dell nie powinien umieszczać trzech aplikacji do wsparcia technicznego, tylko jedną. O ile w ogóle musi to robić: sterowniki (oraz UEFI!) powinny wszak przychodzić wyłącznie przez Windows Update, w sposób niezauważalny. Rozbieżności między wersjami w apce, na stronie, w systemie i Windows Update nie powinny w ogóle mieć miejsca. Lokacja pobierania oprogramowania zawsze ma być logicznie pojedyncza. Dzięki temu każdy problem będzie mieć jedno rozwiązanie. Zdumiewającym jest, że coś tak oczywistego, dalej nie jest rozumiane przez wielkich graczy na rynku. Mimo olbrzymiego postępu w dziedzinie oprogramowania, wszak bloatware'u mamy mniej.
Asystent od siedmiu boleści
Mniej wadliwy, ale równie żenujący styl wykazuje Lenovo. Firmę niewątpliwie należy pochwalić za brak śmieciowego oprogramowania. Obraz instalacyjny Windows 10, poza cyfrowym śmietnikiem wprost z Redmond, przychodzi jedynie z antywirusem McAfee oraz jedną, super-zintegrowaną aplikacją do wszystkiego, autorstwa Lenovo. Aplikacja ta jest wbrew pozorom całkiem niezła... w zastosowaniach, w których ma sens. Doskonale pokazuje szczegóły baterii. Kiedyś robił to Panel Sterowania, ale ten nowy już tego nie umie. Przystępnie instaluje aktualizacje. Szkoda, że nie robi tego Windows Update (a raczej robi, ale częściowo, obsługując podzbiór sprzętu dobrany na podstawie niejasnych kryteriów). Umożliwia włączenie podświetlenia klawiatury. OK, niech będzie: nie każdego przekonują piktogramy na klawiszach funkcyjnych.
Kłopot z programem Lenovo polega na jego "pozornie genialnych" funkcjach. Aplikacja Vantage pozwala na szybkie przełączanie tzw. "opcji prywatności", w postaci wyciszenia głośników i mikrofonu, rozmycia tła, wyłączenia kamery i przejścia w tryb samolotowy. Brzmi wspaniale, prawda? Utrata prywatności w internecie to zjawisko coraz mocniej rozumiane i odczuwane przez użytkowników, więc są to dodatki jak najbardziej na miejscu. Zwłaszcza w dobie pracy zdalnej, gdzie może niekoniecznie od razu chodzi o prywatność, ale o ochronę przed pokazaniem się szefowi gdy nie ma się koszuli.
Tak zapewne motywowano umieszczenie niniejszych funkcji w programie Vantage. Niestety, odbyło się to z pominięciem pewnej ważnej kwestii: większość z nich jest już oferowana, bezpośrednio przez sam system. Dzięki aplikacji Vantage i specyfice sterowników dźwięku, wyciszenie mikrofonu w laptopie Lenovo z Windows 10 jest możliwe w czterech miejscach: fizyczny klawisz funkcyjny, systemowy mikser dźwięku, ustawienia prywatności mikrofonu i opcje prywatności Vantage. Są to rozbieżne lokacje, co oznacza, że wyciszenie mikrofonu jednym sposobem, niekoniecznie wpływa na pozostałe.
Brak miłości do detali
Jeszcze lepszy numer jest z kamerą. Domyślnie, jest ona w Windows 10 wykrywalna, ale niedostępna w aplikacjach aż do odblokowania funkcji "Zezwalaj aplikacjom na korzystanie z kamery". Gdy jest ona odblokowana, aplikacja będzie mogła wyświetlić prośbę o dostęp do wideo. Gdy jednak funkcja ta nie jest włączona, dzieją się rzeczy niestworzone: niektóre aplikacje poproszą o zmianę ustawień prywatności, a inne stwierdzą, że w systemie nie ma kamery. Użytkownik niezaznajomiony z poruszaniem się po trzech panelach sterowania Windows, w takiej sytuacji gotów jest stwierdzić, że jego kamera po prostu nie działa.
Jednak nawet, gdy systemowa opcja prywatności kamery jest zaznaczona, sprawa nie jest zamknięta. Do akcji wchodzi bowiem aplikacja Vantage i jej tryb ochrony kamery. Włączony sprawia, że na wyjście wideo posyłany jest statyczny obrazek, zawierający piktogram z przekreślonym oczkiem. Taki obrazek nie ułatwia domyślenia się, że coś właśnie przejmuje i anonimizuje wideo. Budzi raczej podejrzenia, że kamera po prostu nie działa. Gdyby umieścić na nim jakąkolwiek wskazówkę, chociażby logo Lenovo, użytkownikowi byłoby o wiele łatwiej opisać komuś problem przez telefon. "Widzę logo laptopa zamiast obrazu" to zdecydowanie bardziej charakterystyczna poszlaka niż "kamera mi nie działa".
Aplikacja Vantage nie informuje o tym, że tryb prywatności kamery jest włączony. Być może wspomina o nim na dwudziestoslajdowym samouczku powitalnym, którego nikt nie czyta. Ale na pewno nie wyświetla żadnego powiadomienia, gdy jakaś aplikacja sięga do kamery, ale dostaje planszę zamiast obrazu. A mogłaby to robić bez większego problemu. To jednak wymaga pewnej konsekwencji i przywiązania do szczegółów. Tego zaś nie ma u producentów za grosz. Widać to na każdym kroku: mikrofon ma ikonę włączony/wyłączony, ale w przypadku ikony kamery, "włączony/wyłączony" oznacza włączony tryb prywatności. Gdy więc chce się wyłączyć mikrofon i kamerę, jedna ikona jest "on", a druga "off".
Syndrom sztokholmski
Dla mnie nie jest to problem. Od lat wiem, że żyjemy w piekle i nic nie działa jak należy. Długi staż w użeraniu się z Windows sprawia, że odwieszam godność na kołek i intuicyjnie znajduję miejsca, w których ukryte są przełączniki. Ale dla normalnego człowieka, jakim jest przeciętny użytkownik, takie zakamarki są kompletnie nieodkrywalne. Aplikacje od producenta są zbędne, a system wyświetla za mało powiadomień. Gdy kamera albo mikrofon nie działają, spora część użytkowników po prostu nie znajdzie powodu takiego stanu rzeczy i stwierdzi, że ich komputer jest wadliwy (w pewnym sensie jest) lub oni są za głupi, by go używać.
A to drugie to przecież nieprawda. Biegłość w zbędnych panelach sterowania i nawyki w stylu syndromu sztokholmskiego nie powinny być wymaganiem wstępnym do korzystania z najpopularniejszego systemu operacyjnego na świecie. Taki pogląd jest właściwy pewnym subkulturom użytkowników zupełnie innego systemu. Tego, w którym dźwięk nie działa przez brak sterowników lub awarię PulseAudio.
Powyższe zjawiska są całkowicie nieobecne w systemie macOS. Nie zachodzi tam degrengolada w postaci stosu aplikacji od producenta, opcje nie ulegają replikacji w pięciu miejscach, gdy zachodzi potrzeba ich odszukania, dają się łatwo znaleźć w Spotlight. Pod tym względem, Apple dotkliwie nokautuje Windowsy. Firma ma oczywiście przewagę, w postaci bycia jednocześnie producentem sprzętu i systemu. Gdy Microsoft gra na takich zasadach, efektem są komputery Surface, które nie mają przynajmniej części z problemów wymienionych wyżej. Można więc podejrzewać, że to wina braku kontroli Microsoftu nad producentami. Kontroli, którą dałoby się wymusić szantażem. Zagrożenie brakiem sprzedaży licencji OEM w przypadku dołączania customowegoszmelcu przez producenta, podziałałaby na nich terapeutycznie i otrzeźwiająco.
Znikąd pomocy
Producenci bywają zakładnikami sterowników i firmware'u, a część makabry bierze się jednoznacznie z winy Intela, Realteka lub Insyde. To fakt. Ale aplikacje supportowe to już jednoznacznie grzech producenta, a nie dostawcy komponentów. Kiepska opinia na temat Windows nie zmieni się, dopóki będą istnieć. A ich zniknięcie jest prawie niemożliwe. Gdy w Apple toczą się, wyśmiewane tak często, dyskusje w stylu "nie dodamy tego przełącznika, bo nam się dizajn posypie", u twórców laptopów z Windows mało kto odważy się powiedzieć "usuńmy to!", "ja chcę robić mniej!", "polegajmy na cudzym rozwiązaniu, a nie na własnym". Bo pewnie łatwiej o premię, gdy doda się trzeci przycisk wyciszenia, niż gdy usunie się powiadomienia o promocjach na atramenty.
Microsoft mógłby tupnąć nogą, ale ewidentnie nie chce. Tak długo, jak ludzie będą bezwarunkowo wybierać Windowsy, a w Redmond pieniądze będą spływać z innych stron niż Okienka (Azure!), nie ma co liczyć na jakościową ofensywę w kwestii Windows 10. Jeżeli ktoś zastanawia się, za co się płaci w Makach, odpowiedź brzmi: właśnie za to. Dobrze mówi Piotrek, gdy głośno deklaruje, że "to nie są dobre komputery". Ale mają jeden przycisk wyciszania. Dla setek tysięcy ludzi jest to znacznie ważniejsze od tego, że procesor się za mocno grzeje i zwalnia. Nie z powodów estetycznych. Po prostu muszą mieć na czym pracować.