O tym, jak sieć AT&T oszukuje klientów ws. 5G. Ciekawe, czy ktoś podłapie ten pomysł w Polsce
Idę o zakład, że gdyby zapytać statystycznego przechodnia, czym różni się łączność 5G od 4G, to zapewne usłyszelibyśmy krótko: prędkością. (Oczywiście pod warunkiem, że w pierwszej kolejności ankieter nie dostałby parasolką za promowanie «generatora bezpłodności i zła wszelkiego»).
I cóż, zasugerowana odpowiedź jest oczywiście zgodna z prawdą, ponieważ o ile w przypadku starszego standardu mówi się o szczytowej prędkości pobierania na poziomie 1 Gb/s, o tyle nowość w teorii może zapewnić nawet 20 Gb/s. Większość osób zapewne nie zna dokładnych relacji, ale doskonale wie o tym, że 5G to coś szybszego niż dotychczas. Na tego rodzaju świadomości próbują właśnie żerować marketingowcy amerykańskiego telekomu AT&T.
5G Evolution, czyli 4G na dopalaczach
Operator wymyślił, że zmodyfikuje oprogramowanie w smartfonach tak, aby najszybsze nadajniki 4G/LTE zgłaszały się pod tajemniczym akronimem 5Ge (od ang. 5G Evolution). Nie ma to nic wspólnego pasmem, szerokością kanału czy stosowanym protokołem – dalej mowa o 4G, tyle że w swoistym przebraniu. Zresztą, świadczy o tym dobitnie specyfikacja pierwszych tak potraktowanych smartfonów. Samsung Galaxy S8 Active, LG V30 oraz LG V40 – żaden z tych modeli nie wspiera standardu 5G; nie został wyposażony w odpowiedni modem.
Zatem czym sieć argumentuje wprowadzenie mylącego oznaczenia? Według telekomu, symbol 5Ge oznacza „rzeczywiste transfery na poziomie 40 Mb/s”. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach nie jest to żadne osiągnięcie, na tle możliwości konkurencji. Mimo to, AT&T z fałszywego 5G rezygnować nie zamierza i otwarcie zapowiada aktualizacje dla kolejnych 17 urządzeń.
Nie nasze podwórko, nie nasze zmartwienie – chciałoby się rzec. Jeśli jednak strategia marketingowa wypali, to zapewne szybko pojawią się jej naśladowcy, być może także w Polsce.
Nietrudno zauważyć, że lada moment może dojść do ogromnego bałaganu w kwestii tego, co 5G rzeczywiście jest, a co nim nie jest. Mnie jakoś mimowolnie przypomina się tu sytuacja ze złączem USB 3.0 (5 Gb/s), które po premierze dwukrotnie szybszego następcy (10 Gb/s), przechrzczono na USB 3.1 Gen 1, mianując sukcesora USB 3.1 Gen 2. Teraz, kiedy w specyfikacji jakiegoś urządzenia widnieje wyłącznie zapis USB 3.1, kompletnie nie wiadomo, co tak naprawdę się pod nim kryje. Jasne, dla producenta nieścisłość jest korzystna, co innego dla klienta...