YouTube kpi sobie z praw autorskich? 5 firm mogło zarobić na cudzym filmie
Wiele razy pisaliśmy o tym, jak automatyczne systemy rozpoznawania naruszeń praw autorskich reagują na materiały zupełnie bezpodstawnie. Podobny przypadek spotkał film zawierający 10 godzin białego szumu na YouTube. Do autora filmu wpłynął nie jeden, ale 5 zaskakujących wniosków od rzekomych właścicieli praw autorskich.
Film, o którym mowa, pojawił się na kanale littlescale, należącym do blogera zajmującego się techniką i dźwiękiem. W 2015 roku umieścił na kanale film długości 10 godzin, przedstawiający biały szum akustyczny. Ten rodzaj szumu, złożony z różnych częstotliwości o równomiernej intensywności, pozwala wielu osobom odciąć się od innych dźwięków, uspokoić się i zasnąć. Na YouTube znajdziemy sporo filmów tego typu, rodzicom nieobce są też różne urządzenia generujące biały szum koło dziecięcego łóżeczka. 10-godzinny film został przygotowany od podstaw przez blogera prowadzącego kanał.
Jednak na początku 2018 roku system Content ID, identyfikujący naruszenia praw autorskich na YouTube, oznaczył film jako naruszenie. Autor otrzymał w efekcie nie jedno, ale pięć powiadomień o naruszeniu praw autorskich od różnych podmiotów, dotyczących różnych fragmentów filmu.
Co ciekawe, żaden z podmiotów nie domagał się, by film został usunięty z kanału littlescale. Przeciwnie – rzekomi właściciele praw autorskich proponowali, by film został opatrzony reklamami. W ten sposób praca blogera byłaby źródłem dochodu dla podmiotów, które w zasadzie nie mają do niego żadnych praw, a dowiedziały się o istnieniu tego klipu prawdopodobnie dzięki pomyłce Content ID. Możliwe, że było ich więcej, ale tylko tych 5 twórców postanowiło zaryzykować.
Zwykle w takich przypadkach prowadzący littlescale musiałby przejść przez długą procedurę udowadniania, że swój biały szum wygenerował sam, ale na szczęście Google odrzucił wnioski rzekomych właścicieli praw autorskich do 10-godzinnego filmu z białym szumem. Prawdopodobnie pomogło opisanie historii w internecie, dzięki czemu ponownie zainteresowała się nią Electronic Frontier Foundation, walcząca o prawa internautów. Na pewno są inni twórcy, którzy nie mieli tyle szczęścia. W końcu nie każdy przypadek opisany w sieci może liczyć na „wirusową” sławę.
Content ID jest tylko narzędziem, którego można używać na różne sposoby. System porównuje materiały opublikowane na YouTube z już istniejącą bazą i jeśli algorytm uzna je za identyczne, właściciel „oryginału” zostanie powiadomiony. Wtedy może wnioskować o usunięcie materiału, czego doświadczyła niedawno Fundacja Blendera, albo domagać się rekompensaty w postaci zarobków z reklam emitowanych razem z filmem. System ten jednak nie jest w stanie rozpoznać, czy podobieństwo materiałów to rzeczywiście naruszenie praw autorskich, czy prawo cytatu, wykorzystanie materiału dostępnego na wolnej licencji czy muzyka grająca w tle filmu z imprezy.
Zwolennicy ścisłej kontroli nad platformami, na których użytkownicy mogą publikować własne materiały, starają się wymuszać implementację podobnych systemów wszędzie, gdzie to możliwe. Z drugiej strony wprowadzanie identyfikacji treści bywa uważana za zagrożenie wolności słowa. Jest to też jeden z argumentów przeciwko filtrowaniu platform, proponowanemu przez Unię Europejską.