Zoom królem wideokonferencji, czyli jak bardzo Microsoft zrujnował Skype'a. Część I
Aplikacja Zoom, program do wideokonferencji o bardzo łatwym interfejsie i tragicznym poziomie bezpieczeństwa, zyskał ostatnimi czasy niesamowitą popularność. Naturalnie, wzrost zainteresowania narzędziami do pracy zdalnej jest zrozumiały w czasie paraliżującej ludzkość pandemii, nieco mniej zrozumiałe jest jednak dlaczego ogrom znanych od lat rozwiązań okazał się niewystarczający. Przecież rozmowy wideo są problemem rozwiązanym już od lat. Ich synonimem przez bardzo długi czas był Skype. Zanim wszystkie inne komunikatory dorobiły się funkcji rozmów wideo, Skype był wyborem numer jeden. Co się stało?
Przede wszystkim, powtórzmy że Zoom wygrał ze wszystkimi, a nie tylko ze Skypem. Wygrał, ze względu na zerowy onboarding: pozostałe komunikatory z biegiem lat stały się coraz łatwiejsze, ale w aplikacji Zoom nie trzeba umieć ani robić już naprawdę nic. Taka skala ułatwień zawsze odbywa się z poważną utratą przyzwoitości, ale bez wątpienia pozwala rozszerzyć grono użytkowników. Tymczasem wszystkie inne rozwiązania wymagały nieoczywistego logowania. Czasem oczekując konta należącego do zbioru innych, potencjalnie płatnych usług. Czasem zaciągając użytkownika do coraz mniej lubianej sieci społecznościowej. I tak dalej.
Wideo = Skype
Skype przez długi czas był na dobrej drodze by doprowadzić do monopolizacji rozmów wideo do poziomu na którym żadne inne rozwiązanie nie miałoby szans się przebić. Był na niej, choć nie miał takich aspiracji. Wszyscy instynktownie wiedzieli, że Skype może być żyłą złota, ale nikt nie potrafił tego udowodnić. Najpierw Skype'a przejął eBay, pod kontrolą którego program w dalszym ciągu był prrostym komunikatorem osobistym z cukierkowym interfejsem. Bez planu na przyszłość eBay odpuścił, a w jego miejsce przyszedł... Microsoft.
Trudno było początkowo określić, do czego Microsoft w ogóle potrzebuje Skype'a. Oferowanym wtedy komiunikatorem był Windows Live Messenger, wszechstronny funkcjonalnie i dobrze integrujący się z systemem Windows. Dla klientów biznesowych w ofercie znajdował się Office Communicator (znany potem pod nazwą Lync), zaawansowany, acz frustrujący program, znany potem pod nazwą Lync. Messenger, wbrew naszemu lokalnemu doświadczeniu, był niezwykle popularny, a zaplecze techniczne Skype'a nie pozwalało jeszcze wtedy na zastąpienie komunikatora Office. A więc po co to wszystko?
Let the past die
W opinii analityków z tamtych lat, Microsoft doszedł do wniosku, że ich stos technologiczny dobrnął do ściany, a programu Live Messenger nie da się już sprzedać większej liczbie osób. Jedyne komunikatory, których udział rynkowy zauważalnie rósł, to Skype oraz aplikacje mobilne. Bez konkretnego planu rozwoju, ale za to ze świadomością uciekających okazji, Microsoft zdecydował się przejąć gotowe rozwiązanie. Po czym w zasadzie wszystko poszło źle.
Proces erozji Skype'a pod skrzydłami Microsoftu był powolny, w stylu gotowania żaby. Zresztą cały proces inżynieryjny był podejrzanie powolny. Przez długi czas instalator Skype'a oferował na przykład Google Toolbar jako komponent instalacyjny, mimo bycia narzędziem od konkurencji. Potem przyszedł czas na zmiany pod spodem: wprowadzono nowy kodek audio-wideo, o zauważalnie wyższej wydajności od poprzednika. Wzrosły także wymagania sprzętowe programu, który zaczął wymagać znacznie więcej pamięci. Jego cukierkowy interfejs rodem z wczesnych lat dwutysięcznych został zastąpiony przez pełnoekranowy dashboard.
Początek migracji z MSN
Wyłączono możliwość używania wersji 3.x Skype'a, znacznie mniejszej i szybszej. Pojawiła się też integracja z Facebookiem, a użytkownicy MSN byli stopniowo migrowani do nowego protokołu MSNP24, stanowiącego przejściową bramę między dwoma programami. Wydawało się, że Microsoft po prostu podmieni swoje komunikatory i wszystko będzie dobrze.
Jaki był tego efekt? O tym w drugiej części.