Awaria Facebooka pokazuje, że bez niego internet już nie działa (OPINIA)
Parafrazując klasyków, światowa migracja na Facebooka (i jej konsekwencje) to katastrofa dla struktury internetu. Choć widać to dobitnie, gdy portal ma problemy techniczne, powinno to być oczywiste i bez nich. Przewinieniem Facebooka nie jest nawet sama monopolizacja branży mediów społecznościowych. Głównym źródłem kłopotów, w postaci niesłabnącego uzależnienia sieci od produktu Marka Zuckerberga, jest jego centralizacja.
05.10.2021 01:00
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Rozprawmy się najpierw z pewnym mitem. Jedną z rzekomych cech podstawowych internetu jest jego odporność na rozległe awarie. Gdy duża część infrastruktury ulega uszkodzeniu, na przykład w skutek kataklizmu lub wojny, dynamiczny routing ma wyznaczyć alternatywne trasy komunikacji. Internet ma dzięki temu nie mieć centrum, a także - w uproszczeniu - punktów nośnych, których usunięcie uniemożliwia komunikację (wierzchołków krytycznych grafu).
Sęk w tym, że to nieprawda. Internet wcale nie wykazuje takich cech. Są one prawdą tylko na najniższym poziomie technicznym. Gdy tylko zaczynamy stawiać na internetowym budulcu jakąkolwiek usługę, prędko okazuje się, że "punkty nośne" są nieuniknione. Jednym z przykładów jest DNS, czyli metodyka przydzielania nazw dla adresów serwerów. DNS niewątpliwie działa w rozproszonej sieci odpornej na atak jądrowy, ale jako usługa jest już silnie scentralizowany. Zachodzi hierarchia zaufania, a milczącym domniemaniem jest, że istnieje pewien abstrakcyjny "jeden DNS": czyli że cały świat zgadza się z tym, w jaki sposób nazywane są serwery. Dzięki temu adresy stron WWW u każdego prowadzą w te same miejsca.
DNS a wojna jądrowa
Jest więcej takich składników. Metodyka wykreślania tras, czyli sposób na to by w internecie zawsze wiedzieć, jak gdzieś dojechać, ma podobny problem. Protokół BGP, bo o nim mowa, da się zatruć błędną informacją, a ponieważ wszyscy zgadzamy się, że zmierzamy do jednolitego wspólnego stanu, pomyłki miewają zasięg ogólnoświatowy. To właśnie o tym przekonał się teraz Facebook: propagacja wadliwego ustawienia BGP doprowadziła do sytuacji, w której autorytatywna większość serwerów nazw twierdziła, że "nie ma takiego miasta jak Londyn": wpis dla serwera nazw Facebooka stracił sens i został usunięty.
Facebook popełnił błąd, który może zdarzyć się zawsze i nieodmiennie będzie mieć takie same konsekwencje. Wbrew powierzchownym definicjom, internet nie jest niezniszczalny, a zatrucie DNS i BGP potrafi skutecznie rozłożyć sieć na łopatki. Pomyłki tego typu są na szczęście... samobójcze. Prowadzą do tego, że można przypadkiem wykluczyć samego siebie z sieci - a nie wyłożyć całą infrastrukturę.
To ostatnie stwierdzenie jest prawdziwe tak długo, jak nieszczęśnik wyrzucony poza nawias DNS nie świadczy usług budulcowych dla innych narzędzi. Innymi słowy, gdy np. portal do zamawiania pizzy wyleci z internetu, w rezultacie nie da się u niego zamawiać pizzy (ale można gdzie indziej). Gdy nie działa Facebook, robi się gorzej.
"Egzystencja-jako-Usługa"
Obecnie, wisząc na jednym adresie, Facebook dostarcza dwa komunikatory, galerię zdjęć oraz portal-do-wszystkiego, zapewniający nie tylko śmieszne klipy z kotami, ale nierzadko także podstawowe okno do komunikacji ze światem, również w celach zarobkowych (bez alternatywy). Gdy przestaje działać, jego użytkownicy są pozbawieni alternatyw o zbliżonym zasięgu. Czasem oznacza to wręcz wykluczenie z komunikacji. Okazuje się więc, że internet jest podatny na paraliżujące awarie nawet wtedy, gdy wszystko działa. Rozpięto nad nim po prostu sieć implementującą na nowo wszystkie wady, których usiłowano uniknąć.
Gdy Messenger gubi zdjęcia lub łapie opóźnienia, a Facebook przestaje wyświetlać powiadomienia o wydarzeniach z kalendarza, chwilę później słychać pełne niepokoju lamenty na temat utrudnień w pracy. Z kolei rzekomi "fachowcy", samozwańczo przypisujący sobie wiedzę z zakresu komunikacji w internecie, w odpowiedzi szydzą z poszkodowanych użytkowników, mówiąc coś o "dywersyfikacji łańcuchów dostaw" i "kanałach zastępczych". Brzmiąc tym samym jak recytatorzy podręczników do Przysposobienia Obronnego.
Trzeba było nie pisać do babci!
Innymi słowy: jeżeli ktoś cierpi na awarii Facebooka - sam jest sobie winien! Trzeba było korzystać jednocześnie z pięciu innych kanałów komunikacyjnych, ignorować nieobecność użytkowników na nich, hostować stronę samodzielnie, a co najmniej raz w tygodniu przeprowadzać próbny alarm przeciwpożarowy.
Takie myślenie to, naturalnie, nonsens. Nie można mówić ludziom mało biegłym w IT, którym technika miała otworzyć szanse na lepsze życie, że doświadczanie efektów awarii Facebooka to ich wina. Kto poważnie (poza oczywiście samymi autorami!) bierze słowa "nie działa? to trzeba było założyć własny wielomiliardowy portal z zapleczem technicznym obsługiwanym przez tysiące ludzi, docierający do jednej piątej ludzkości"? Zapewne tyle samo osób, które biorą sobie do serca sugestię "Facebook stanowi zagrożenie dla prywatności, więc w akcie pryncypialnego protestu pozbawię się środków do życia". Tymczasem autorów takich słów nie brakuje.
"Nie ma już państw, panie Beale!"
Facebook urósł dzięki niemocy nieaktualnego prawa i nieświadomości elit rządzących (co ciekawe, o wiele bardziej prawdopodobnej, niż pospolite przekupstwo). Nie przeszkadzano mu w rozwoju, nie chcąc uchodzić za tchórza bojącego się techniki. Akceptowano też jego wzrost, bo przecież przedsiębiorczość jest niepodważalną cnotą, a poza tym to "są prywatną firmą i mogą robić, co chcą".
W rezultacie wyhodowano główne (a czasem jedyne) narzędzie komunikacyjne dla miliardów ludzi. Dla niektórych Facebook to wręcz paszport: jego mechanizm SSO pozwala logować się do aplikacji kontem FB. Bez zaplecza technicznego, dostęp do usług, zupełnie cudzych i z Facebookiem niezwiązanych, może się okazać niemożliwy (tę samą moc ma Google!).
Oznacza to, że Facebook stał się dobrem publicznym, a jest traktowany jak zwykła firma. Niepodatny na coraz bardziej niezbędne regulacje, będzie (mimo odpływu użytkowników) w wielu scenariuszach niemal tak niezbędny do życia jak woda i to nie jest przesada. Niestety, sugerowane regulacje dotyczą głównie propagowania treści i monitorowania komunikacji, co ma silne zabarwienie polityczne. A one nie zbliżą nas do ideału, w którym jesteśmy "cyfrowymi obywatelami". Zamiast tego będziemy jedynie klientami.
Potrzebujemy lepszej odpowiedzi na ten problem niż "A ja nie mam Facebooka! Trzeba było nie zakładać!".