Giganci internetu mogą coraz więcej. Czy da się ich jeszcze kontrolować?
Ostatnie tygodnie obfitowały w kilka głośnych bitew na aplikacje, podczas których to między innymi Google postanowił przypomnieć światu o swoim zdaniu na temat Artykułu 13, a Apple – o swojej niepodzielnej władzy nad imperium sklepu App Store. Wydarzenia, które jeszcze kilka lat temu zostałyby pominięte lub uznane za nieistotną, chwilową potyczkę, dziś mają istotny wpływ na charakterystykę dostępu i przepływu informacji. Warto przyjrzeć się im, są bowiem zwiastunem o wiele poważniejszych wydarzeń, które prawdopodobnie czekają tuż za rogiem.
04.02.2019 21:15
Biorąc za przykład Google, firma ostatnimi dniami „rozważa” (czytaj: głośno informuje o możliwości podjęcia takich kroków, badając grunt) wycofanie z Europy swojego narzędzia Google News, ze względu na procedowaną przez EU Dyrektywę o Prawach Autorskich. W jednej ze swoich interpretacji, wymusza ona na agregatorach treści, jak Google News, wnoszenie opłat za prawo linkowania i wyświetlania zalążka artykułu ze stron twórców (jak czasopisma opiniotwórcze, ale także portale działające wyłącznie online, jak Wirtualna Polska). Niniejsza interpretacja jest nie tylko bardzo osobliwym podejściem do klasycznego pojęcia cytatu. Jest także bardzo mocnym, nieproporcjonalnym przesunięciem akcentu na bojowe metody egzekwowania praw autorskich.
Google News
Google oczywiście nie może się na to zgodzić. Mechanizm dostarczania wiadomości Google News nie zarabia na siebie w modelu bezpośrednim: linki prowadzą wprost na strony dostawców i wyświetlają reklamy od nich, a nie od Google (choć tutaj łatwo się nabrać na błędne koło, biorąc pod uwagę to, kto jest operatorem ramek z reklamami…). Aplikacja i portal Google News dostarczają je jedynie w zagregowanej formie, nie inaczej jak prognozę pogody i tym podobne. W tak pośrednim i warstwowym modelu nie da się łatwo obrócić biegunów i jednoznacznie zdefiniować dochód, który miałby być częściowo zwracany dostawcom. W takiej sytuacji Alphabet (czyli Google) może łatwo zdecydować się po prostu na opuszczenie rynku. Nie jest to aż tak nieprawdopodobny scenariusz. Kilka lat temu dokładnie to miało miejsce w Hiszpanii, co detalicznie opisał Huffington Post, podkreślając naturę tej decyzji: była ona efektem konfliktu z lokalnym stowarzyszeniem wydawców prasy. Mieli oni, według HuffPo, niewystarczająco dostosować się do nowych, internetowych realiów. Jakkolwiek powyższy artykuł został zapożyczony z Medium, a nie powstał na łamach Huffingtona, zabawnym jest, że zwolniono tam niedawno kilkuset dziennikarzy.
Oczywiście, można patrzeć na wojnę Google z EU w sposób binarny i nieco krótkowzroczny. Jak na konflikt między nowoczesnym internetem, a skostniałą papierową prasą. Albo szturm przekupionych przez wytwórnię polityków, skierowany przeciw niewinnym użytkownikom i agregatom. Być może jednak warto wykonać dwa kroki wstecz i przyjrzeć się owej kwestii nieco szerzej. Uda się wtedy dostrzec, jaka jest dzisiejsza rola Google w serwowaniu wiadomości i jakie są możliwe plany ekspansji takowej.
Fakt, że rozważania Google o wyciągnięciu wtyczki z aplikacji Wiadomości trafiły do, ekhm, wiadomości, samo w sobie jest dowodem na rosnący wpływ owej korporacji w procesie wymiany informacji. Google samo w sobie nie jest twórcą żadnych artykułów – są nimi dziennikarze niezliczonych portali, do których prowadzą zagregowane linki. Ale to Google dokonuje selekcji i rozdaje priorytety na kolejce wyświetleń. Oficjalnie, są one zbierane, serwowane i sortowane w użyciem zautomatyzowanych algorytmów – ale w te deklaracje możemy wierzyć głównie na słowo. Ewentualnie posiłkując się tym, jak fatalnie dobrane są one do naszych preferencji („to musi być uczenie maszynowe!”). Aplikacja News jest domyślnie zainstalowana na wszystkich smartfonach z Androidem. Decyzje Google w jej kwestii będą więc dotyczyć milionów ludzi. Jeżeli zapadnie decyzja o wycofaniu się z terenu Unii Europejskiej, może to wywołać zauważalną dezaprobatę użytkowników – i to niekoniecznie tych, którzy z News korzystają z regularnie. W powszechnym odbiorze jest oto bowiem złowroga Unia, która wygania darmową aplikację do wiadomości.
Takie reakcje byłyby intensywniejsze, gdyby Google News stanowiło główne źródło informacji. W tej chwili jest jedynie pewną formą alternatywy dla papierowej prasy i telewizji. Nawet, jeżeli przestanie działać, użytkownicy po prostu skorzystają z innego agregatora lub zaczną wchodzić bezpośrednio na strony lub aplikacje swoich ulubionych dostawców. Do tego jednak daleka droga. Google niewątpliwie zmierza jednak powoli do super-integracji na wielu polach korzystania z internetu. Zupełnie tak, jak Facebook usiłował (bo już nie zdąży) zmienić się w zwyczajowe, nieodzowne akcesorium, wpisane niezauważalnie w codzienne życie. Zintegrowany agregat do wiadomości, będący głównym sposobem czytania dzienników, nie tylko zlikwidowałby widmo płacenia gazetom za treść, a mógłby wręcz odwrócić ten mechanizm, docelowo wymuszając opłaty za zarejestrowanie w agregacie.
Artykuł 13
Takie deklaracje nigdy nie padły ze strony Google. Jesteśmy jeszcze na etapie, na którym nie trzeba się tego obawiać. Trudno jednak uwierzyć w zapewnienie, że Alphabet usiłuje dbać o wolność internetu i w swej szlachetnej obawie przed drożyzną, chce uchronić mniejszych graczy od wysokich opłat za cytaty. Brak bezpośredniej woli monopolizacji sieci nie oznacza, że tak zorientowane działania nie następują w sposób pośredni. Jednym z nich jest głośno forsowany protest przeciwko Artkułowi 13 – wiele filmów w serwisie YouTube (należącym do Google) ostatnio rozpoczynało się obowiązkową reklamą „wyobraź sobie, że nie możesz oglądać swoich ulubionych filmów”. Wprowadzenie kontroli i odpowiedzialności za cytaty wiąże się z dużym ryzykiem sparaliżowania przepływu twórczości, koncesjonowania publikacji i efekcie „zbrylenia” kanałów wyjścia (publikowanie wyłącznie przez zaufane źródła). Julia Reda porównuje ten potencjalny scenariusz do telewizji kablowej: zbioru dużych stacji dostarczających komercyjną treść, bez miejsca na tzw. self-publishing.
Google wcale nie optuje jednak za wolnością: oczekuje bowiem powrotu do prac nad wariantem uchwały zakładającym wykorzystanie filtrów publikacji. Filtrów, których skuteczność jest legendarnie niska, ale które pozwalają zrzec się bezpośredniej odpowiedzialności za hostowanie „nieprawomyślnej” treści. Ponadto, stanowią jeszcze głębszą, a dodatku zautomatyzowaną (co sprzyja wymówkom w razie niewygodnych decyzji) ingerencję w proces twórczy. Promowanie swojej preferencji w formie natarczywej kampanii informacyjnej można już rozpatrywać w kategoriach wpływania na opinię publiczną. Ponownie, trudno dostrzec tu widoczne efekty, manifestacje oburzenia miały miejsce głównie wśród ludzi uprzednio już oburzonych. Niewątpliwie jednak Google angażuje się w spór polityczny (acz w sprawie, która go dotyczy) i próbuje pomóc sobie w tym dziele, odpowiednio informując swoich użytkowników (a to już gorzej).
Pojedynki sklepów z aplikacjami
Są to doskonałe przykłady nieograniczonej ambicji. Być może jeszcze nieco zbyt wcześnie na deklarowanie wprost, że wielkie korporacje skutecznie próbują ustawiać całą legislację pod siebie – próbowały od zawsze, a póki co wciąż jeszcze czasem obrywają karami i regulacjami. Innym przykładem rosnącej potęgi i wpływu wielkich graczy na świat są sytuacje, w których giganci zaczynają tłuc się między sobą. Właśnie to miało miejsce ostatnie kilka dni temu. I ponownie było przyodziane w zbawcze barwy krystalicznej uczciwości. Mocno promujące swoją wolę walki o prywatność użytkowników Apple wycofało ważność certyfikatów dla aplikacji Facebooka i Google.
Brzmi to jak poważna sprawa. Istotnie, acz jest to zależne głównie od słów, jakich się użyje do opowiedzenia tej historii. Owszem, Apple postanowiło przytrzeć nosa firmie, z którą na pewnym polach konkuruje oraz odesłać do kąta autora aplikacji używanej przez miliard ludzi. Ale anulowane certyfikaty nie dotyczyły głównych aplikacji, a jedynie kanału dystrybucji dla wersji deweloperskich. Użyto go do dystrybuowania dodatkowych, niejawnych aplikacji, przy użyciu firm trzecich – Facebook dostarczył w ten sposób opcjonalny moduł VPN, który był de facto programem szpiegowskim. Podobny filtr był oferowany w pewnych okolicznościach użytkownikom aplikacji Google. Jest to horrendalne nadużycie zaufania, w dodatku w formie aplikacji niemal jednoznacznie złośliwej – coś niebywałego na tak wielkich graczy. Ale ponieważ zasięg aplikacji oraz sama akcja miały ograniczony zasięg, a „ban” na aplikacje Facebooka nie dotyczył głównych tworów, czyli appek „Facebook” oraz „Messenger”, sprawa była w praktyce niezauważalna poza publicystyką IT.
Wydaje się, że wszystko w porządku: Apple egzekwuje przestrzeganie swojego regulaminu, wobec którego nie ma taryfy ulgowej nawet dla największych graczy. Robi to przy okazji realizowania swojej obietnicy „what you keep on iPhone, stays on iPhone”. Możliwe jednak, że był to dokładnie taki skandal, jakiego potrzebowano, by przykryć problemy z grupowymi połączeniami FaceTime, które przesyłały sygnał audio-wideo jeszcze przed odebraniem połączenia. Apple lubi od czasu do czasu tupnąć nogą, zwłaszcza, że nie jest takim samym gigantem, jak Microsoft, Google, Amazon, czy nawet Facebook. Jego zaplecze usługowe jest skromniejsze, a sama firma – ostatnio nieco rozdrażniona, między innymi brakiem oczekiwanego poziomu przychodów ze sprzedaży pozbawionego nowości telefonu za sześć tysięcy złotych.
Powyższe zajście również można zamieść pod dywan i wrzucić do koszyka z opisem „co by było, gdyby”. Bo przecież nic się nie dzieje – Google nie zmonopolizował rynku wiadomości. Nie wywołał masowych protestów reklamami. Apple nie wstrzymał działania najpopularniejszego komunikatora na świecie i nie pozbawił największego giganta internetu praw publikowania aplikacji. A więc kolejny non-news i clickbait, w dodatku na trzy strony maszynopisu. Ale czy na pewno?
„The revolution will not be televised”
Wydarzenia polityczne w Wenezueli akcelerowane przez publikacje na Twitterze. Jesteśmy zatem zaskakująco blisko scenariusza, w którym pucz wojskowy jest ogłaszany w mediach społecznościowych, bo prywatne media działają skuteczniej, niż państwowa infrastruktura (przynajmniej tam). Estetycznie są to klimaty dystopijnego kina popularnego z przełomu lat 80/90. Jeżeli zatem życie polityczne może przenieść się do amerykańskiego portalu społecznościowo-plotkarskiego, to nie mniej irracjonalną hipotezą jest zasugerowanie, że owe portale mogą mieć istotny, doraźny wpływ na jego kształtowanie.
Twitter wielokrotnie był posądzany o „skrzywienie w lewo”, wraz z większością najpopularniejszych portali. Zjawisko to nie dotyczy wyłącznie faszyzujących, nawiedzonych trybunów-nacjonalistów, ale również postaci znacznie mniej kontrowersyjnych i groźnych, które po prostu zebrały szersze grono potencjalnych odbiorców. Zjawisko „shadow ban”, polegające na niepromowaniu aktualności autorstwa wybranych użytkowników, zostało już opisane wielokrotnie. Nawet CEO Twittera, Jack Dorsey, w intrygującym przypływie bezpośredniości przyznał w wywiadzie, że sam Twitter nie ma żadnego zabarwienia politycznego – ale jego pracownicy już tak. I to do tego stopnia, że wpływa to na swobodę wypowiedzi u osób o bardziej konserwatywnych poglądach.
Narzędzia filtrowania wiadomości, kształtowania poglądów i wpływania na przebieg wydarzeń są więc w zasięgu ręki wielkiego biznesu i pozostają jedynie pod pozorną kontrolą prawną. Brakuje na ten temat świadomości i brakuje debaty. Otworzyć debatę jest niezwykle trudno, co ciekawe nie tylko u nas. Minister obrony UK miał włączoną Siri. Australia legislacyjnie zakazuje szyfrowania, bo terroryzm. I tak dalej. Bardzo trudno o przykład z góry. Nieodżałowana minister Streżyńska próbowała podnieść temat dyskutując z przedstawicielami Facebooka (również podejrzewanego o „skręcanie w lewo”). Plan zajęcia się zjawiskiem fake news również przepadł gdzieś w roszadach personalnych. Koncepcja regulowanej moderacji portali społecznościowych, na którą nałożone byłyby ramy prawne, uległa dalszej kompromitacji, gdy wiceministrem cyfryzacji, docelowo odpowiedzialnym właśnie za to istotne zagadnienie, została osoba o dość ortodoksyjnych poglądach i niecodziennych manierach. Brak kompetencji technicznych i naiwny przekaz medialny jeszcze bardziej podważały sens i potencjalną skuteczność nominacji (choć minister-założyciel resortu, Michał Boni, jest kulturoznawcą).
Zresztą debata publiczna musi mieć też stosowne audytorium. Powierzchowność, ignorancja i pogarda, tak mocno rozpowszechnione w dzisiejszym internecie, nie ułatwiają jej. Prędko wychodzi na jaw, że mnóstwo osób chcących zabrać głos w dyskusji, ulega emocjom lub jest zupełnie nieprzygotowanych do prowadzenia jakiejkolwiek wymiany poglądów, na dowolny temat. Niezwykle trudno jest wyizolować i naprawić źródła owego zjawiska. Niniejsza atmosfera niewątpliwie jednak sprzyja dalszej monopolizacji intelektualnej internetu, również w kwestii prawnej. Tożsamość i podmiotowość polityczna gigantów IT będzie rosła. Niebezpieczeństwo tego zjawiska jest powoli dostrzegane, co może być uspokajające. Apele o rewizję form kontroli nad mediami przedstawia między innymi Anne Applebaum w piątkowym The Washington Post. Z drugiej strony jednak, jest to jedynie kolejna (acz rzetelna) postać dyskusji toczących się już od wielu dekad. W alarmistyczne tony dotyczące wpływu Usenetu na społeczeństwo było już CNN bez mała trzydzieści lat temu. Zbiór zagrożeń był wtedy odmienny, w swej skali oraz postaci. Nie zmieniła się chyba tylko bezsilność, tym razem jednak chodzi już o fundamenty demokracji.
Przesadzone opowieści? Spójrzmy zatem na dzisiejsze wydarzenia z frontu walki o Artykuł 13. W mediach cicho. To nawet nie jest spisek wielkich „outletów mediowych”, czy innych „dostawców kontentu”. Po prostu nikogo ten temat teraz nie interesuje. Zmieni się to, gdy będzie już za późno.