Prezydent podpisał ustawę antyterrorystyczną. Boimy się cenzury, a co zrobiliśmy dla wolności słowa?
Tak jak się spodziewali wszyscy poza największymi fantastami,Prezydent Andrzej Duda podpisał ustawęantyterrorystyczną, dającą rządowi i służbom specjalnymogromne możliwości w dziedzinie, jakby to powiedzieć… zwalczaniaterroryzmu. Oponenci już dziś mówią, że będzie to narzędziebezprecedensowej cenzury Internetu, jakby zupełnie nie zauważając,że dzisiejszy jawny Internet od dawna nie ma nic wspólnego z tymprawdziwie wolnym Internetem z czasów ManifestuCyberpunków.
23.06.2016 | aktual.: 23.06.2016 14:49
O ile więc od zawsze konsekwentnie stałem po stronie wolnościsłowa i swobód obywatelskich, to jestem także politycznymrealistą. Zdaję sobie sprawę, że pokusa ingerowania w wolnyprzepływ informacji i cyfrową gospodarkę dla rządzących,niezależnie od ich politycznego nadania, jest zbyt wielka, by sięjej oprzeć. Ten krótki okres cyfrowej wolności, który znaliśmyna przełomie stuleci nie mógł trwać wiecznie. Jak pokazałydoświadczenia innych krajów, nawet tych, które „wolnościobywatelskie” mają na sztandarach, nie trwał. Gdy tylko pojawiłysię możliwości techniczne śledzenia, ingerowania, blokowania,natychmiast zaczęto to robić. Który bowiem rząd, który polityk,mógłby powiedzieć otwarcie: „tak, jestem za tym, by w Siecipanowało bezprawie”?
Wolność nie ma przyjaciół
Problem tkwi bowiem w tym, że wolność słowa bardzo łatwozdławić, ponieważ praktycznie nie ma takich, którzy by chcielijej bronić. Zauważcie, że praktycznie wszystkie media protestująceprzeciwko „cenzurze Internetu”, rzekomo wprowadzonej przez tęakurat ustawę antyterrorystyczną, zawsze się zastrzegają, że niechcą bronić hazardu, pedofili, terrorystów, handlarzy narkotyków,czy kogo tam jeszcze. Czy za kilka lat będą się zastrzegali, żenie chcą bronić miłośników broni palnej, transseksualistów,Żydów czy cyklistów? Problem z wolnością słowa jest bowiembardzo nieprzyjemny: albo słowo jest wolne, niczym nieograniczone,albo wolności tej nie ma. Tertium non datur. Jeśliwprowadzisz jakiekolwiek wyjątki, w imię obrony moralnościpublicznej, zdrowia narodu, dobra dzieci, bezpieczeństwa państwa,to nie możesz mówić, że stoisz po stronie wolności słowa.
I trudno wskazać jakikolwiek moment w historii, w którym możnabyło mówić o prawdziwej wolności słowa. Pamiętamy, że jużSokrates musiał oddać życie za deprawowanie młodzieży, mówienierzeczy, które naruszały ówczesny ład społeczny i przyjętewartości (a przecież sam też, o ironio, nie był zwolennikiempełnej wolności słowa). W XIX wieku słynny brytyjski myślicielJohn Stuart Mill popełnił był kluczowe dla myśli wolnościowejdzieło „Utylitaryzm. O wolności”, w którym twierdził, żepowinna istnieć pełna wolność rozważania i dyskutowaniawszelkich doktryn i myśli, jakkolwiek by one były niemoralne, jakbardzo byłyby niezręczne dla społeczeństwa. Szybko jednakprzestraszył się konsekwencji tego co napisał i dopuściłutemperowanie wolności swoją zasadą krzywdy. Wystarczyło więcuznać, że jakaś wypowiedź kogoś krzywdzi, by znaleźć podstawę,by wypowiedzi tej zakazać.
A jakie to kategorie wypowiedzi na pewno nikogo nie krzywdzą?Podążając za myślą Milla zachodni liberalizm szybko zaprzestałtroszczyć się o wolność słowa, a zaczął troszczyć się o to,by nikt wypowiedziami pokrzywdzony nie został. W miarę postępującejglobalizacji i mieszania się ludzi różnych nacji i kulturdoprowadziło to do nieuchronnej z tej perspektywy zakazywania corazwiększej ilości słów – bo przecież niemal każdy bardziejwyrazisty element jednej kultury może być obraźliwy czy krzywdzącydla przedstawicieli innej kultury. Pozostaje więc bezpiecznierozmawiać o pogodzie. Albo nowych smartfonach. Tematy religijne,polityczne, seksualne, historyczne a nawet medyczne, nie mówiąc jużo dziełach sztuki – to wszystko w naszych czasach staje się corazbardziej utemperowane.
Ustawa antyterrorystyczna? To tylko kolejny krok
Stąd też oferowana przez ustawę antyterrorystyczną możliwośćwyłączenia strony z niepodobającymi się komuś treściami niejest tak naprawdę niczym nowym. To nie jest żaden historycznypoczątek cenzury, lecz po prostu kolejny krok na drodze douszczelnienia kultury, poddania jej rygorom tych, którzy uważająsprawujących władzę za swoich reprezentantów. To nieuchronnakonsekwencja demokracji – czyli władzy ludu. Władza pojedynczegotyrana zawsze mogła mieć w sobie coś kapryśnego, nierzadko tyraniznajdowali upodobanie w rzeczach, które ludowi się bardzo niepodobały. Władza prawdziwie demokratyczna jest tymczasem w warstwieobyczajowej zawsze skazana na dopasowanie do najmniejszego wspólnegomianownika, nie pozostawiając większego marginesu dla tych, którychpoglądy ludowi by się nie podobały.
Mogę spodziewać się teraz jedynie kolejnych kroków ku lepszemuwyrażeniu pragnień niekochającego wolności społeczeństwa wrzeczywistości prawnej. Czy bezpieczni od terroryzmu obywatele niepowinni być zabezpieczeni także od hazardu, który jak wiadomostanowi wielkie zagrożenie dla ludzkiej duszy? Przecież KatechizmKościoła Katolickiego mówi wyraźnie, że trzeba hazardnadzorować, by nie wyszedł poza zwykłą zabawę:
Sądząc po opiniach tzw. zwykłych ludzi względem kasyn,jednorękich bandytów, zakładów bukmacherskich, w obyczaju ludunie ma wielkiej tolerancji dla hazardzistów i tego, co ich cieszy.Spodziewajmy się więc szybko ustawy antyhazardowej, która poskromipokerowy żywioł i nie pozwoli ludziom na to, by w karty przegraliswoje życie.
Przypomnijcie sobie też, że nie tak bardzo dawno w kraju nadWisłą świetnie się miała cenzura obyczajowa, mająca mocnepoparcie w narodzie. Gdy na tzw. Zgniłym Zachodzie rozpoczynała sięrewolucja seksualna i powstawały kina porno, u nas WładysławaGomułkę rozwścieczyło pokazanie w państwowej telewizji dekoltupięknej Kaliny Jędrusik. Gomułka nie był jednak w tymodosobniony, co więcej, jedyna opozycja względem władzy ludowej,skupiona wokół Kościoła Katolickiego, też przyjazna swobodzieobyczajowej nie była. Antyerotyczne obostrzenia władzy ludowejmuszą być niewiarygodne dla współczesnej młodzieży wychowanejna Red Tube i gwiazdkach Snapchata, ale nie mogło być inaczej, bonie erotyczną deprawację Polak miał mieć wówczas w głowie, leczwyrobienie kilkuset procent normy, by budować socjalistycznąojczyznę.
Jest taki słynny socrealistyczny obraz Wojciecha Fangora,„Postaci”. Widzimy na nim parę – robotnika i robotnicę,opartych o łopaty, w roboczych strojach, on przyjacielskim (bo niezmysłowym) gestem obejmuje ją, niejako by odgrodzić od źródłaobrzydliwości przed nimi – młodej kobiety w sukience i okularachprzeciwsłonecznych, z koralami na szyi, ze szminką na ustach i zpomalowanymi paznokciami. Dobrze to oddawało stosunek ówczesnegospołeczeństwa do zmysłowości – i zmieniało się to bardzopowoli. Jeśli już seksualność bywała jakoś dopuszczana, to conajwyżej w postaci żartobliwej, satyrycznej, jak było to z kultowąSeksmisją. I gdy po upadku PRL rynek zalała importowana z Zachodu„golizna” to wcale nie znalazła szerszej aprobaty społecznej.Pozostała we wstydzie, w ukryciu, jako coś, z czego nie można było być dumnym.Przygotowano nawet ustawę, mającą całkowicie zakazać pornografii– i gdyby nie weto prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego,obyczajową cenzurę Internetu mielibyśmy znacznie wcześniej. Jakprzecież wiadomo, Internet is for porn.
The Internet is for Porn - Sesame Street Style!
Internet wolny od „zagrożeń”
Czemu więc, jeszcze przed wprowadzeniem ustawy antyhazardowej,nie spróbować ponownie z ustawą antypornograficzną? Kto dziś, werze prawicowego zwrotu nawet wśród młodzieży chciałby wystąpićjako polski Larry Flint, obrońca pornografii? Czy w polskichsystemach teleinformatycznych powinno być miejsce na coś, co nieznajduje poparcia w obyczajowości narodu? Nie zdziwię się, jeślitakiej natury pytania otwarcie padają na spotkaniach elit partiirządzącej – tym bardziej, że nie żyjemy we Włoszech czyChorwacji, gdzie Kościół Katolicki mimo wszystko znacznie bardziejwyrozumiały był względem obyczajowej rozwiązłości.
Ustawy ustawami, ale najważniejsze jest, by dysponować środkamitechnicznymi, które pozwolą na wyciosanie takiego Internetu, jakipowinien być, by nie denerwować rządzących. Do czego te środkizostaną wykorzystane, to już kwestia wtórna. Być może do ochronyprzed bombami, być może do ochrony przed biustami (delikatniemówiąc – tak, wiem, że nowoczesna pornografia wyszła dalekopoza etap pokazywania dziewcząt topless).
Co więc z tym zrobić? Pewnie uznacie moje słowa za zgranąpłytę, ale jeszcze raz to powtórzę: frontalna walka z cenzurąjest niemożliwa, gdyż cenzura jest zbyt atrakcyjna dlaspołeczeństwa. Jednostki pragnące wolności słowa mogą takąwolność zapewnić sobie tylko same, i tylko poprzez technikę.Anonimowość w sieci, wyabstrahowanie komunikacji z jej podległejinwigilacji fizycznej infrastruktury – to wszystko, co pozostajeludziom miłującym wolność słowa. Tylko poprzez radykalną„szyfryzację” Internetu możemy stworzyć cyberprzestrzeń, wktórej ustawy antyterrorystyczne, antyhazardowe czyantypornograficzne, są nieistotne. Choć mają zęby, to nie majączego ugryźć.
Z perspektywy wolności nie ma bowiem żadnej różnicy, czystrona zostanie zablokowana za zgodą sądu, czy za decyzją szefasłużby specjalnej. Z perspektywy wolności różnica jest tylko wtym, czy możliwe jest zablokowanie strony, czy też nikt nie będzienawet wiedział, jak daną treść zablokować. Systemy informatycznepierwszego rodzaju nazwiemy podatnymi na zniewolenie. Systemyinformatyczne drugiego typu określimy jako prawdziwie wolne.