Windows 11 i przyszłość: czy czekają nas jeszcze innowacje?
Nadchodząca wersja Windows 11 będzie ostatnią przed przejściem Microsoftu na "nowy-stary" model wydawniczy, z jednym systemem na trzy lata. Czy to dowód na to, że Microsoft nie potrafi już częściej wydawać produktów? Czy na nowości przyjdzie czekać dłużej?
Gdy wydano Windows 10, w mediach pojawiało się bardzo dużo sloganów i bełkotu marketingowego, próbującego zaklinać rzeczywistość. Dziesiątkę nazwano systemem "abonamentowym" (co nie jest zgodne z prawdą), przeznaczonym na urządzenia "Post-PC" (to też nieprawda) i rozwijanym w modelu rolling release (i to też nieprawda).
Chaos i niezrozumienie metodyki wydawniczej pogłębiał sam Microsoft, kończąc na modelu z dwoma wydaniami rocznie dopiero dwa lata po premierze, w 2017 roku. Wtedy to taśmociąg w Redmond ruszył z pełną prędkością i Windows 10 otrzymywał wiosną i jesienią nową kompilację, do której proces aktualizacji przebiegał za pomocą mechanizmu "upgrade".
Bardzo często (i bardzo błędnie) nowe kompilacje porównywano do Service Packów, ale w praktyce był to po prostu nowy system pod starą nazwą. Zmieniał się model programowania, API i SDK oraz infrastruktura sterowników. Między pierwszym, a ostatnim Windows 10 różnica jest zdecydowanie większa niż między Windows 8 i 8.1.
To nie zadziała
Pierwszą myślą, jaką miało wtedy wielu administratorów było to, że Microsoft nie da rady utrzymać tego tempa zbyt długo. Powód był prosty: bezpieczeństwo. Wszak 9 różnych wersji tego samego systemu oznacza naprawianie tej samej dziury 9 razy (nie wspominając o starszych systemach).
Microsoft dobrze zna ten problem z dawnych lat: dziesiątki wersji językowych Internet Explorera 6 i pakietu Office sprawiły, że rozwijanie ich stało się niemożliwe. Dlatego wprowadzono wspólną bazę kodową i uniezależniono ją od wariantów językowych. Mnożąc Dziesiątki, Microsoft wprowadzał ten sam problem na nowo.
A było to nie lada zadanie. Mechanizm instalacji oparty o obrazy WIM, wymyślony w 2006 roku i dojrzewający niezwykle długo do swojej roli, nie nadaje się do takiego tempa. Dopiero sześć lat po powstaniu osiągnął gotowość do zrealizowania pokładanych w nim obietnic: formatu serwisowanego offline (bez konieczności instalacji stacji wzorcowej), nadającego się do instalacji sieciowych, zaopatrywania w aplikacje wbudowane i możliwego do użycia jako obraz partycji ratunkowej (zamiast narzędzi od producenta sprzętu).
Rzecz w tym, że podobnie jak pozostałe rozwiązania wymyślone na potrzeby Visty, WIM został zaprojektowany dla komputerów stacjonarnych z rzadko aktualizowanym systemem o stałym zestawie funkcji (wybieranych podczas zakupu). To model zupełnie odmienny od zapotrzebowania, ale nie da się go wymienić! Gdy weszło się z nim na ścieżkę wiecznych aktualizacji, trzeba się go trzymać i poprawiać po drodze.
(Chybotliwa) platforma na przyszłość
I to akurat w Redmond się udało. Najnowsze obrazy WIM pozwalają integrować aplikacje APPX i aktualizacje MSP, dodawać i usuwać nie tylko "funkcjonalności"/role, ale także "funkcje na żądanie", nie pozostawiają rejestru operacji nieukończonych (pending.xml) w przypadku aktualizacji i nie wymagają oddzielnych aktualizacji do stosu serwisowego.
Ponadto, są składane w locie z wielu "pod-obrazów", co umożliwia zespołom programistów pracować niezależnie od siebie, dostarczając oddzielnie jądro, API, pulpit, sterowniki i aplikacje.
Dzisiejszym WIM jest gigantycznym hackiem, ale działa. Na tyle, że w Azure możliwe są nawet aktualizacje Windows Server 2022 bez restartów. To zaskakujący postęp jak na narzędzie wymyślone w innym celu. Racjonalnym jest zakładać, że Microsoft dostosuje WIM do każdych przyszłych potrzeb rynkowych, choć przy takiej złożoności może się to odbywać dość powoli. Ale póki co… jest dobrze.
Czeka nas więcej aktualizacji
Pozwala to sformułować dość osobliwy wniosek: Microsoft przechodzi na trzyletni cykl wydawniczy nie dlatego, że jest tak źle, ale dlatego że jest tak dobrze. WIM w swojej obecnej postaci pozwala udźwignąć nie tylko pełne systemy i malutkie aktualizacje, ale także dostarczać całe nowe funkcje i zastępstwa dla poprzednich.
Przedsmak tego był widoczny już w pierwszej wersji Windows 11. Pasek zadań, klawiatura dotykowa, zasobnik oraz selektor symboli były mocno modyfikowane i wymieniane na nowe kilkanaście razy, a wszystko to rzekomo w ramach tej samej kompilacji 22000.
Oznacza to, że Windows jest gotowy do tego, by aktualizować swoją powłokę i wbudowane aplikacje między kolejnymi wydaniami systemu. Jest na to gotowy nie tylko zespół programistów ale i mechanizm aktualizacji, a także… sprzęt. Jedenastka przymusowo podbiła wymagania sprzętowe na takie, przy których duże aktualizacje nie będą się instalować uporczywie długo. Toteż Windows 11 22H2 przez kilka lat swojej egzystencji będzie aktualizowany o wiele częściej i "bardziej" niż Dziesiątka.
A ponieważ model programowania i sterowników ulega ostatnio mniejszym przeobrażeniom, nowy system bazowy nie musi być wydawany aż tak często. Sytuacji tej na pewno pomaga fakt, że wszystkie nowe biblioteki programistyczne są rozwijane niezależnie od systemu i dostarczane razem z aplikacjami, bez korzystania bezpośrednio z Windows API.
Czy to już rolling release? Nie. W dalszym ciągu Windows będzie istnieć w formie jakiejś wersji baseline, numer kompilacji pozostanie ten sam i platforma będzie przewidywalna dla administratorów i programistów sterowników. System będzie jednak aktualizowany znacznie agresywniej. Choć na nowych platformach nie powinno to już być tak zauważalne… chyba że mowa nie o czasie aktualizacji, a problemach ze stabilnością po niej.
Kamil J. Dudek, współpracownik redakcji dobreprogramy.pl