Za świat, w którym nie można się zgubić chętnie zapłacimy prywatnością

Niejednokrotnie już mówiono, ile to ujawniamy o sobie samymtylko używaniem smartfonów. To, że śledzą nas operatorzy siecikomórkowych wydaje się oczywiste i konieczne z technicznychpowodów. Mniej oczywiste jest to, co wiedzą o nas producencioprogramowania mobilnego, w szczególności oprogramowaniasystemowego. A będą wiedzieli jeszcze więcej. W ostatni weekendmogłem się na własnej skórze przekonać, jak bardzogeolokalizacja może pomóc. To właśnie raczej za jej sprawą, anie bystrych żarówek czy lodówek, Internet Rzeczy może wejśćpod strzechy – i na pola.

Za świat, w którym nie można się zgubić chętnie zapłacimy prywatnością

Pies na sarny i tracker satelitarny

Zacznijmy od tego, że moja suka dopiero co skończyła wiosennącieczkę. 21 dni spacerów tylko na smyczy, pełnych odganianianadmiernie zainteresowanych psów, wpłynie na każdego. Gdy więcwybraliśmy się w weekend na wieś, można było się spodziewaćwielkiej ekscytacji – zwierzak o sile i energii mojej Loli poprostu potrzebuje tych hektarów otwartej przestrzeni, by poczuć, żenaprawdę żyje. Swobodnie puszczać jej się nie bałem, jużwcześniej zimą mieliśmy sytuacje, w których potrafiła pogonićku linii horyzontu i łukiem wrócić do nogi swego pana. Może ijest w niej sporo z wilka, ale z drugiej strony więź mamy bardzomocną.

Tym razem czułem jednak, że coś może być nie tak. Może zawcześnie ją tak puszczać po tygodniach smyczowej uwięzi? Dlategozdecydowałem się wreszcie sięgnąć po coś, o czym już od dawnamyślałem – tracker GPS. W zeszłym tygodniu zamówiłem winternetowym sklepie urządzenie PetTracker austriackiej firmy Tractive. Niewątpliwie droższe niżchińskie odpowiedniki, ale z gwarancjami, programem wymiany w raziezagubienia, i co więcej – sprawdzonym działaniem w sieciachkomórkowych krajów Europy Środkowo-Wschodniej (i nie tylko –Tractive zapewnia, że wspiera obecnie 80 krajów).

Taki tracker mieści się w niewielkim, wodoodpornym pudełeczku zbiałego plastiku, przypinanym do obroży psa. W środkumikrokontroler, moduł GSM, czip z anteną GPS, akumulator, diodainformująca o stanie pracy urządzenia i działająca jako światłoalarmowe, oraz oczywiście akumulator. Całość waży 35 gramów idla psów normalnych rozmiarów jest praktycznie niezauważalna. Conajlepsze, tracker nie potrzebuje karty SIM – jego moduł GSMkierując się siłą sygnału sam wybierze najlepszego w okolicyoperatora telefonii komórkowej z listy ponad setki wspieranychtelekomów.

Aplikacja webowa Tractive
Aplikacja webowa Tractive

Aktywacja urządzenia sprowadzała się do wpisania jegounikatowego kodu przez webowy portal Tractive, powiązania go zeswoim zwierzakiem, opłacenia rocznego abonamentu (korzystanie zinfrastruktury sieci komórkowych nie jest za darmo), a następniezainstalowania na smartfonie aplikacji mobilnej. Za jej pomocąmożemy na bieżąco śledzić pozycję naszą i naszego pupila,wiele tam też innych całkiem przydatnych i dopracowanych funkcji.

Nic początkowo nie wskazywało, że będzie to dzień pełen tyluemocji. Lola spuszczona ze smyczy, z trackerem GPS na obrożyzachowywała się świetnie (choć szybko utytłała się w błocie wjakimś rowie). Po kilku kilometrach marszu i biegu coś się jednakstało. Szybko przemieszczające się obiekty na linii horyzontu,jakby sarny – lecz nie miałem pewności. Wilk w Loli nie miałjednak żadnych wątpliwości. W ułamku sekundy, zanim zdążyłemzareagować, ona już przechodzi w galop i cwał, żaden człowiekjej nie dogoni. Wołanie? Bez znaczenia, przyzywaj sobie człowieku.Widoczność świetna, setki metrów, jednak chwila, a ona jest jużza linią horyzontu.

Uruchomiłem aplikację Tractive, przełączyłem w dynamicznytryb śledzenia (normalnie dla zaoszczędzenia energii dane olokalizacji przesyłane są co kilka minut) i ruszyłem przez pola naazymut w stronę, gdzie według trackera przemieszczała się Lola.Powiem szczerze – bez trackera poszedłbym zupełnie gdzie indziej,poza linią horyzontu zrobiła duży łuk, ścigając stado młodychsaren. Forsowny marsz wśród młodej pszenicy przyniósł rezultat.600 metrów i widzę już swojego psa. Bez wzajemności, nie mażadnej radości, że została odnaleziona. Zresztą, czy to mojaśliczna suka, czy też raczej szarobury dziki wilk, myślący tylkoo polowaniu? Nie chce dać się złapać, podchodzę po łuku, kołomnie tymczasem wiejskie safari – grupka młodych saren w galopie.Chwilę później byłem już za Lolą, chwyt za ogon, pies już wmoich rękach, przypięcie smyczy, sięgnięcie po smartfon… Nie masmartfonu. Gdzieś mi wypadł w trakcie pogoni i podchodzenia.

Szukaj Androida w polu

Pół godziny poszukiwania telefonu po polu okazał sięnieskuteczny. Może to i metalowe, błyszczące urządzenie, ale wpolu młodej pszenicy pełno jest rzeczy, które podobnie w tymodcieniu różanego złota błyszczą. Machnąłem ręką, poddałemsię, telefon nieważny, ważne że pies jest cały (gdy ikona namapie przestała się ruszać, moja żona wpadła w panikę – amoże myśliwy ustrzelił?). Wróciliśmy w stronę zabudowań,brudni, zmęczeni, z wciąż nie do końca oprzytomniałym psem.

Menedżer urządzeń Android w przeglądarce
Menedżer urządzeń Android w przeglądarce

Telefonu bym nie znalazł, gdyby nie młoda szwagierka.Przypomniała, że powinienem móc przez konto Google zlokalizowaćtelefon. Faktycznie, jest coś takiego jak AndroidDevice Manager (Menedżer urządzeń Android). Zupełnie o nimzapomniałem – a w tym momencie był moją ostatnią szansą.Dostępny jest zarówno jako aplikacja webowa, jak aplikacja mobilna.Sęk w tym, że aplikacja tylko na Androida. A nikt już telefonu zAndroidem nie miał. Szwagierka ma iPhone’a, moja żona BlackBerry,teściowie zwykłe ficzerfony. Zostaje tylko aplikacja webowa.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest świetnie. Wybrałemz listy swoich androidowych urządzeń zagubiony telefon, po chwili –zostaje zlokalizowany na polu, i to z dokładnością do 6 metrów.Do tego funkcja dzwonienia, za pomocą której można włączyćalarmowo dzwonek telefonu z pełną głośnością, nawet jeślitelefon jest wyciszony. Nic więcej do znalezienia zguby nie trzeba.A jednak…

Problem w tym, że na mapie nie widać żadnych punktóworientacyjnych. Z jakiegoś powodu Google uznało, że wystarczyzaserwować zwykły widok Map. Może i w mieście, gdzie oznaczone sąulice i punkty orientacyjne ma to sens, ale w szczerym polu? Szaraplama. Żadnej miarki, żadnej możliwości zmiany na widoksatelitarny. Poradziłem sobie otwierając w drugiej karcieprzeglądarki Mapy Google w podobnej skali, ustawiając wyjściowąmiejscowość w tym samym rogu ekranu i szacując mniej więcejlokalizację, tak pi razy oko.

Jedziemy w pole, tym razem z iPhonem, który nie ma aplikacji doposzukiwania Androidów, ale ma przynajmniej mobilne Safari, w którymmożna otworzyć stronę Menedżera urządzeń. Świetnie – tylkoże nie sposób na wyświetlonej tam mapie nie tylko znaleźćpunktów orientacyjnych, ale też nawet ustalić swojej pozycji.Szybko zresztą okazuje się jeszcze coś innego – nowy iPhone 7mimo unoszenia go do góry, w szczerym polu gorzej łapie sygnał,niż tanie Xiaomi Redmi Note, leżące gdzieś tam w pszenicy. Niesposób się połączyć z webową aplikacją, by kazać jej dzwonićposzukiwanemu smartfonowi. Dodatkowa atrakcja – zaczęły sięopryski i na pole wyjechały traktory. To już koniec?

Wróciłem na drogę, gdzie sygnał był nieco lepszy, stamtąd ziPhonem 7 w ręku wywołałem głośne dzwonienie. Moja żona, którawciąż się kręciła na polu, usłyszała je – i to wystarczyło.Zguba znaleziona, mimo tych wszystkich problemów technicznych.

Kilka spostrzeżeń:

  • Projektanci Menedżera urządzeń to najwyraźniej mieszczuchy,którym w głowie się nie mieści, że pole pszenicy nie będziemiało na mapie żadnych punktów orientacyjnych. Co zaszkodziłododać opcję przełączenia na widok satelitarny, na którym widaćrowy, nieistniejące na mapie dróżki czy słupy energetyczne?
  • Wydanie aplikacji mobilnej do poszukiwania Androidów tylko naAndroida, i to w sytuacji, gdy aplikacja webowa cierpi na tyleniedostatków, to kolejny przejaw bezmyślności. Nawet w Polscemożna wyobrazić sobie scenariusz, że podczas poszukiwańzagubionego Androida nie będziemy mieli pod ręką innego smartfonuz Androidem, a co dopiero w USA, gdzie udział iPhone’ów w rynkujest znacznie większy.
  • Ten sam telekom (Play), to samo pole, a jednak leżący na ziemitani smartfon Xiaomi lepiej łapie sygnał niż drogi iPhone 7. Nocóż, może po prostu Apple nigdy nie testowało swoich urządzeńna roli. Co do Xiaomi… no cóż, nazwa zobowiązuje, to w końcu„małe zboże” (proso/ryż).

Sprzedamy prywatność za bezpieczeństwo

Nie ma dnia, by w Polsce nie zaginął jakiś pies. Sam w tym rokudo schronu przywiozłem cztery psiaki, zgłaszane na grupkachFacebooka. Taka natura rzeczy. W tej sytuacji pomogło masoweczipowanie zwierząt – w schronisku lekarz weterynarii z czytnikiemRFID odczyta unikatowy numer, jeśli został zarejestrowany w jakiejśbazie, to właściciel się znajdzie. Nie każdy pies da się jednakzłapać osobie postronnej. Znane są wypadki miesiącamiposzukiwanych wilczaków czechosłowackich, które przemierzyły całykraj, polowały, dawały sobie radę w naturze, zanim je wreszciewłaściciel zlokalizował i zdołał przywabić.

Stąd też właśnie wśród właścicieli takichnie-do-końca-grzecznych psów, owczarków, wilczaków, alaskanów,haszczaków rośnie popularność montowania im trackerów GPS.System śledzi naszego psa, system pośrednio więc śledzi nas. Aleco tam, nie handlujemy uranem, właściwie nie mamy powodów, by sięukrywać. Dla bezpieczeństwa i psychicznego komfortu – rezygnujemyz prywatności, co ci po prywatności, gdy pies może zginąć? A topierwszy krok. Trackery są zbyt duże i zbyt kosztowne, by mogłybyć używane powszechnie. Za 10 lat… nie zdziwię się, jeślitaki tracker będzie miał rozmiar naparstka i korzystał zdarmowego, lub ultrataniego dostępu do sieci 5G w jakimś pasmiezarezerwowanym dla łączności między maszynami.

I wtedy takie prywatnie użytkowane trackery znajdą sięwszędzie. Umieścimy je na dzieciach i wszystkich zwierzętachdomowych (z czasem może nawet w formie wszczepów), będąwykorzystywane do śledzenia pracowników i pojazdów, wbudowanelokalizatory znajdą się praktycznie w każdej cenniejszej rzeczy,którą można zgubić. Tak, pewnie temu wszystkiemu będątowarzyszyły rozmaite polityki prywatności i zarządzaniazbieranymi danymi… ale zwrócę waszą uwagę na jedną rzecz.

W zagubionym telefonie nie miałem zainstalowanego żadnegooprogramowania śledzącego, a udostępnianie lokalizacji byłowyłączone. To w żadnym stopniu nie przeszkodziło usłudzeGoogle’a zdalnie przejąć kontroli nad moim telefonem,zlokalizować go co do kilku metrów i włączyć alarm (a menedżerpozwala też zablokować lub wyczyścić zdalnie zagubione urządzenie– i to oczywiście bez żadnej akcji po stronie urządzenia).Wszystko oczywiście na moje żądanie, po zalogowaniu do usługi.Czy jednak ktoś sądzi, że samo Google w razie takiej potrzeby niebyłoby w stanie wykorzystać swoich uprawnień administracyjnych dopozyskania lokalizacji tego użytkownika, który sobie by tego nieżyczył – np. człowieka ukrywającego się przed FBI?

Myślę, że dla pokoleń, które urodzą się w tym świecieInternetu Rzeczy, nie będzie to już problemem. Sama koncepcja„prywatności” – tego, że system nie wie gdzie jesteś i corobisz, będzie dla nich równie niezrozumiała, co dla dzisiejszejwychowanej na Snapchacie młodzieży niezrozumiała jest koncepcjapisania papierowych listów miłosnych.

I w końcu nic i nikt się już nigdzie nie zgubi.

Programy

Zobacz więcej
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (59)