Zombie Army Trilogy — dynamiczna walka z agresją nieumarłych nazistów
Co jest lepsze od zwykłego zombiaka? Nazi zombiak. Dowcip słaby, ale tak w skrócie by można podsumować Zombie Army Trilogy, czyli zestaw trzech gier, które stworzono jako odskocznię od krycia się w ruinach oraz ściągania celów z odległości w serii Sniper Elite. Nie ma się co doszukiwać tutaj nie wiadomo jakiej fabuły, zastosowania rewolucyjnych nowoczesnych technologii czy czegokolwiek przełomowego. Zebrany do kupy pakiet wydanych już raz dwóch części wzbogacono teraz o trzecią, zapakowano w jedno pudełko i posłano do sklepów, ku uciesze fanów rozwalania głów nieumarłym, którzy dodatkowo mają pewien sentyment do burzliwego okresu II Wojny Światowej. Jednym się produkt niesamowicie spodoba, drudzy na ten relikt machną tylko ręką.
11.03.2015 12:00
Hitler przegrywa wojnę i co miał robić – uruchomił plan awaryjny, którego wynikiem jest powrót wszystkich już raz odstrzelonych Niemców, w kulawej, rozczłonkowanej, jęczącej, ale za to zaciekle gryzącej zielonej wersji. Rodzajów przeciwników jest kilka, lecz szybko zlewają się oni w zbitą, kroczącą powoli w kierunku gracza masę, pozwalając bardziej zapamiętać tylko dobrze opancerzonych karabinierów, snajperów, wyjadaczy z piłami łańcuchowymi plus okazjonalnych bossów naturalnie. Ponieważ do ponownego posłania do piachu są setki chętnych, ciała przeciwników wypada przeszukiwać pod kątem amunicji oraz materiałów wybuchowych i to szybko, zanim rozpłyną się w nicość. Wszystkim wciąż drepczącym najlepiej od razu pakować kulkę w głowę, ponieważ w przeciwnym wypadku po prostu ryzykujemy, że powstaną. Co fajne, da się martwiaków dzielić na części. Bez rąk pójdą spokojnie dalej, zaś bez nóg spróbują się doczołgać.
Fabuła tak naprawdę jest nieistotna. Kampanię główną podzielono na kilkanaście misji niby powiązanych fabularnie, niemniej chodzi o to, by zwyczajnie dotrzeć do końca etapu, po drodze nie dając się zjeść. Schemat rozgrywki jest bardzo prosty, bo opiera się na wybijaniu wszystkiego w danej lokacji oraz przejściu do kolejnej, po drodze zahaczając o skład broni. Do tego dorzucono momenty z obroną jakiejś miejscówki, czasem nawet przy wsparciu grupki towarzyszy. Sztuczna inteligencja nie zastąpi jednak prawdziwych, zręcznych graczy. Najnowsza propozycja studia Rebellion nastawiona jest wybitnie pod odstresowującą, niezobowiązującą zabawę w gronie znajomych i tutaj sprawdza się świetnie. Na krótsze posiedzenia jest jeszcze horda, czyli odpieranie kolejnych fal przeciwników, niemniej tryb główny daje więcej frajdy.
Źle poczują się miłośnicy Sniper Elite, którzy nie wiedzieli o istnieniu serii rozwijanej na boku, gdyż to zupełnie inna para kaloszy. Chowanie się w cieniu w ujęciu TPP zastąpiono otwartą walką z nieumarłymi, gdzie snajperka sprawdza się tylko w pierwszej fazie ataku wroga, gdy ten zaczyna dopiero nadciągać. Na średnim dystansie pierwsze skrzypce grają karabiny maszynowe, z bliska strzelba, a od biedy da się korzystać też z pistoletów. Stanowiska z działem maszynowym jasno daje znać, że za moment sprzątaczki z mopami w dłoniach będą miały pełne wiadra roboty. Mniej z kościotrupami, bo te rozpadają się w pył już od kopniaka… W każdym razie krwi, mózgów, flaków, głów, a także innych członków pozbawionych właścicieli jest tu dostatek. Nie ma za bardzo czasu planować rozstawiania pułapek. Miny zostawia się w przejściach, w chwili wytchnienia do tego dokłada linkę z granatami nieco dalej, w kąt rzuca dynamit, a potem leci wyżej, by w tłum w dole posłać granat albo lepiej od razu dwa. Punkty kontrolne rozstawione są niezbyt często, dlatego zgon najczęściej po prostu skłania do wyłączenia już konsoli. Taki urok trylogii. To projekt na niedługie partyjki.
Chociaż paczka zawitała na konsole nowej generacji, oprawa pamięta czasy jeszcze tej starej. O wizualnych uniesieniach na ma co mówić. Odstrzeliwanie głów w oddali utrudnia praktycznie zawsze sztuczna, brzydka, ograniczająca pole widzenia mgła. Wrogowie mogą pojawić się skądkolwiek i dobrze, jeśli wygrzebią się akurat za plecami spod ziemi, a nie po prostu nagle zmaterializują z powietrza — do tego kręcąc się w kółko, niczym pies w pogoni za własnym ogonem. Cóż, od zombiaków nie ma co wymagać zmyślności… Animacje wszystkich postaci (8 do wyboru, różnice wyłącznie wizualne) bywają koślawe, ten brzydki element przesłania niemniej nagminne wpadanie kawałków martwiaków w podłoże, przenikanie się obiektów plus szalejący system fizyczny, rozrzucający z furią po otoczeniu skrzynki oraz inne śmieci przy zaledwie ich dotknięciu. Ciekawostką są ślady butów zostawiane po wejściu w kałużę krwi i w sumie tyle. Oczywiście poziomy z trzeciej, najnowszej części Nazi Zombie Army wypadają tu najlepiej, lecz wszystkie miejscówki zbudowano na bazie tych znanych z poszczególnych odsłon Sniper Elite, tylko je gdzieniegdzie modyfikując, więc pracy za dużo w lokacje nie włożono. Wszelkie odgłosy odpowiednio cieszą, a motywy muzyczne wpadają w ucho.
Podsumowując, pakiet Zombie Army Trilogy, chociaż pod katem oprawy czasami skrajnie brzydki, daje niesamowitą frajdę w trybie współpracy, która pozwala natychmiast zapomnieć o wszelkich bolączkach oraz niedoskonałościach propozycji studia Rebellion. Zabójstwa łączą się w stylowe łańcuszki punktów, dlatego czasem odbywają się zaciekłe biegi po kolejne zabójstwa. Producenci muszą jednak obowiązkowo popracować nad wydajnością kodu sieciowego tytułu. Wyszukiwanie chętnych do zabawy trwa strasznie długo, a w trakcie gry opóźnienia na łączach to normalka, co w najlepszym wypadku skutkuje docieraniem kul do celu z poślizgiem, a w najgorszym daje pokaz skaczących po mapie, pojawiających się i znikających kompanów. Przy takim masowym wybijaniu zombie, nie widzę sensu zabawy na wyższych stopniach trudności, kiedy pociski zachowują się bardziej realistycznie, ale dla chętnych opcja jest. Podzielona na misje kampania w pojedynkę nieco nudzi, niemniej pozwala miło spędzić kilka chwil w przerwach między odłożonymi sesjami online. W miarę możliwości, warto tytuł wypróbować przed kupnem. Nie każdemu przypasuje rozrywka na prezentowanym poziomie. Mnie wciągnęło, czemu sam się trochę dziwię...