Złe tablety nie idą do nieba, czyli spowiedź przedśmiertna
16.12.2015 | aktual.: 16.12.2015 22:22
Mój czas dobiegł końca. Wyrok już zapadł. Leżę na granitowym łożu śmierci i czekam, aż dokona się egzekucja. Powietrze przesyca metaliczna woń utlenionego żelaza. To ostatnia chwila na podsumowanie mojego marnego żywota. Od czego tu zacząć?
Nazywam się Terra 70L i pochodzę z rodziny Gocleverów. Z pewnością o nas słyszeliście, choć nie mamy w świecie dobrej reputacji. Cóż, nie każdy ma szczęście urodzić się Applem czy Samsungiem i beztrosko funkcjonować przez lata. Aż trudno uwierzyć, że podobno wszyscy mamy chińskie korzenie…
Dziecko promocji
Urodziłem się 4 grudnia 2013 roku. Stworzono mnie nieco wcześniej, ale właśnie od tego dnia liczę swoją obecność na świecie. Wówczas po raz pierwszy, dosłownie i w przenośni, ujrzałem światło dzienne i poznałem mojego właściciela. Kilka dni wcześniej sieć sklepów Neonet rozpoczęła w mediach akcję promującą mnie i moich braci. Byliśmy w radiu, telewizji, na billboardach, ulotkach i oczywiście w internecie. Pięć minut sławy! Tablet za 99 złotych w owych czasach to był prawdziwy hit! Zainteresowanie było spore i wiadomo było, że nie każdy chętny otrzyma swój egzemplarz. Nie trzeba było długo czekać na falę internetowego hejtu ze strony sfrustrowanych klientów, którzy wyszli ze sklepu z pustymi rękami w poczuciu oszukania. Moim skromnym zdaniem słusznie oszukanych, gdyż reklamy jasno mówiły, że w sklepach będziemy dostępni dopiero od 5 grudnia.
Jak trafiłem pod strzechy?
Jak więc się stało, że mój właściciel przyszedł po mnie dzień wcześniej niż głosiła ulotka? Przypadek? Nie sądzę. Chyba miał przeczucie. Zresztą, jak się później okazało, nie on jeden. Wspomnianego 4 grudnia 2013 roku rankiem obudziliśmy się z braćmi w 100‑tysięcznym mieście, w jednym ze sklepów sieci Neonet. Było nas dziewięciu. O 10:30 zjawia się pierwszy chętny - starszy jegomość po 60‑tce. „Oho! To chyba po mnie” – pomyślałem z naiwnością, gdyż leżałem na samym spodzie opakowań. Tymczasem pracownicy zaczynają czarować. Tablety są, ale nie ma ich w systemie, więc tak jakby ich nie było w ogóle. Minuty mijają, przychodzą kolejni chętni i zaczyna formować się kolejka. O 12:00 pojawił się mój właściciel. Wydawał się lekko zdziwiony widokiem ustawionych w szeregu osób, aż zdawało się, że zakrzyknie wnet: „Przepraszam, za czym ta kolejka stoi!?”. Po błyskawicznej analizie sytuacji ustawił się jednak grzecznie na końcu i oczekiwał na dalszy rozwój wypadków. Procedura wprowadzania do systemu zbliżała się ku końcowi (!). Wyraźnie podniecona grupka kilkunastu już osób ochoczo dyskutowała z personelem, głównie na temat wątpliwej jakości promocyjnych tabletów i ich częstych wizytach w serwisie. No ja sobie wypraszam! Słowa te szybko puszczam w niepamięć, gdyż nadeszła ta chwila. Zaczęło się. Moi bracia są już w rękach swoich nabywców, a ja, jako ostatni trafiam do mojego właściciela. Zawiedziona garstka pechowców stojących za jego plecami oddala się w poczuciu klęski żegnana żałosnym: „Zapraszamy następnym razem”.
Nie na co dzień, lecz od święta
Jestem tabletem gorszego sortu. Nie mam slotu na kartę SIM. Mam za to słabe kąty widzenia i beznadziejną rozdzielczość. Może dlatego czasem czuję się zupełnie bezużyteczny. Leżę w domu na półce, dopóki nie przypomni mu się o studiach. Zainstalował mi kilka pasjansów, które układa w podróży dla zabicia czasu. Kilka razy zabrał mnie na uczelnię, kiedy potrzebował skorzystać z cyfrowych wersji dokumentów i odświeżyć sobie wybrane zagadnienia tuż przed kolokwium. Wiedział, że za te pieniądze niczego innego by nie kupił, jednak wyraźnie dawało się odczuć, że nie jest zadowolony ze współpracy ze mną. :(
Pierwsze problemy
W połowie 2015 roku dopada mnie starość. Potrzeba kilku prób, żeby postawić mnie na nogi. Kiedy już wstanę, działam jak trzeba, jednak wstać jest coraz trudniej. Właściciel znalazł metodę. Kiedy rozruch jest bezskuteczny, podłącza mnie na chwilę pod złącze USB komputera. Padnięty niby na amen, po tym zabiegu wstaje jak gdyby nigdy nic. Niedługo później po raz pierwszy poważnie nadszarpnąłem zaufanie mojego właściciela. Potrzebował mnie bardzo na zajęcia, jednak nie dałem rady wtedy wstać. Nie kryjąc rozczarowania sięgnął wówczas po smartfona z niespełna 4‑calowym wyświetlaczem i niezadowoleniem podjął próbę przeglądania dokumentu wielkości A4. Był to smutny widok, a poczucie winy długo nie chciało mnie opuścić.
Drugie życie?
Od tego momentu nie udało mi się wstać ani razu. Nie pomagały żadne zabiegi. Na szczęście do grudnia jestem objęty gwarancją, więc wciąż mam szansę na drugie życie. 3 sierpnia 2015 mój właściciel rozpoczyna procedurę naprawy gwarancyjnej i już następnego dnia jestem w drodze do serwisu. Po dwóch tygodniach przychodzi odpowiedź. Przyczyną mojej niesprawności jest bateria. A ponieważ gwarancja na baterię to tylko 6 miesięcy, z bezpłatnej naprawy nici. Pada propozycja odpłatnej wymiany baterii za bagatela 85 złotych! To absurdalne, w jaki sposób w majestacie prawa naruszane są dobra konsumenta. Zgadzam się, że serwis może nie uwzględnić reklamacji dotyczącej skrócenia czasu działania urządzenia, gdyż zużywanie się baterii jest procesem naturalnym. Jednak mój właściciel stanowczo stwierdził, że w przypadku, gdy bateria zamontowana jest w urządzeniu na stałe, a jej wymiana wiąże się z ingerencją w elektronikę i utratą gwarancji serwis powinien był wymienić baterię na jakąkolwiek, umożliwiającą uruchomienie sprzętu. Serwisant w korespondencji wyraźnie zadeklarował, że nową baterię podłączał i wszystko działało jak należy. Zostaję odesłany nadawcy bez wymiany baterii.
Dalszy ciąg walki o drugie życie
Po otrzymaniu zwrotu z serwisu mój właściciel decyduje się na samodzielną wymianę baterii. Znajduje na Allegro zamiennik o podobnej wielkości, takim samym napięciu i nieco mniejszej pojemności. Koszt – niecałe 45 złotych z przesyłką. Sporo, ale i tak lepiej niż 85 zł w serwisie. Filozofii tu nie ma. Zlutować czarny z czarnym, czerwony z czerwonym. Proste. Pora przystąpić do wymiany. Jednak właściciel dostrzega coś dziwnego. „Tablet jest ciepły, co jest?” – spytał retorycznie na głos. Po otrzymaniu paczki kilka razy spróbował szczęścia wciskając POWER na obudowie, po czym odłożył mnie na stronę. W tym czasie tablet mocno nagrzał się na wysokości procesora, tak, jak podczas normalnej pracy. To już chyba jasne, co się ze mną stało. Skoro procesor pracuje, a wyświetlacz nie działa to znaczy, że winowajcą jest ekran, ewentualnie wadliwa płyta główna. Żeby uniknąć naprawy gwarancyjnej za przyczynę usterki wskazano baterię, która istotnie była już słaba, ale wciąż nie padnięta. Jedyna szansa na obalenie tej teorii spiskowej to zamontowanie nowej baterii z Allegro i próba rozruchu. Jak można się było spodziewać, podłączenie nowej baterii nie przywróciło mnie do życia. Właściciel próbuje jeszcze wyjaśnić sprawę w serwisie, ale osoba odpowiedzialna wyjechała na urlop i tak kontakt z serwisem się urwał.
To koniec
We wrześniu 2015 roku mój właściciel zakupił nowy, całkiem niedrogi wszystkomający, płynnie działający tablet z DualSIM, obsługą Aero2 i świetnym wyświetlaczem. Korzysta z niego niemal codziennie i bardzo go sobie chwali. Tak się kończy moja historia. Wyrok jest nieodwracalny. Wracam myślami do granitowego łoża śmierci i oczekuję egzekucji. Przyznaję, byłem zły, a złe tablety nie idą do nieba. Czeka mnie prawdziwe piekło… [youtube=https://www.youtube.com/watch?v=t58Q5FAZRmc]