Od cegłóweczki do iPhone’a
26.04.2016 | aktual.: 27.04.2016 07:50
Na Dobrychprogramach pojawił się ostatnio ciekawy wpis - Wynalazek, na którego punkcie oszalał świat, dotyczący rozwoju telefonii komórkowej. Stał też on się zalążkiem wspomnień, jakie z kilkoma znajomymi zaczęliśmy snuć, omawiając telefony z jakimi mieliśmy do czynienia. Zanim jednak przejdę do swoich wspomnień, opowiem wam zabawną, a może głupkowatą historię, która jest dowodem na to, że świat GSM kiedyś wyglądał inaczej.
Końcem roku 1996 mój kolega zakupił pierwszy telefon GSM w sieci ERA GSM. Operator ten był obecny na rynku od kilku miesięcy i tak się składało, że zasięg sieci Era był delikatnie mówiąc, nie najlepszy. Był to okres, gdy telefonia analogowa (Centertel) bezdyskusyjnie królowała w powietrzu, a nowi operatorzy zaczynali ją podgryzać… słabym zasięgiem. Nie inaczej było z siecią Era, która w momencie zakupu telefonu przez mojego kolegę reklamowała się tym, że w centrum Krakowa ma zasięg. Rozumiecie ? W centrum Krakowa !! Zresztą przez kolejny rok, operator ten oferował zasięg swoich usług tylko w większych miastach. Tak więc mój kolega, szczęśliwy posiadacz telefonu, którego dziś nikt nie pamięta, miał w zwyczaju chadzać na krakowski rynek, rozpoczynać rozmowę z kimś, załatwiać to co miał załatwić, po czym szedł pod krakowski Ratusz, pod którym zasięg zanikał, rozłączając mu rozmowę. Po chwili wychodził z owej dziury GSM, łączył się z operatorem, miał pretensje, że właśnie mu zerwało niezwykle ważne połączenie, a ERA GSM, która wówczas niesamowicie dbała o nowych klientów, zwracała mu częściowo koszt tego zerwanego połączenia. Nie trwało to oczywiście wiecznie, ale przez pewien krótki czas działało.
W grudniu 1997 roku stałem się posiadaczem pierwszego, własnego telefonu komórkowego Motorola MicroTac 5200. Kupno telefonu wiązało się z niemałym wydatkiem nawet wówczas, gdy podpisywało się „cyrograf” na 12 miesięcy. Abonament też do najtańszych nie należał, chodzi mi po głowie, że płaciłem wówczas ok. 120 zł miesięcznie nie mając w zamian darmowych minut czy sms‑ów. Mało tego, stawki za minutę rozmowy wynosiły ok. 2,5 zł i różniły się w zależności od pory wykonywanych połączeń. Połączenia pomiędzy godziną 22:00 a 7:00 były nieco tańsze. Za to połączenia z Biurem Obsługi Abonenta były darmowe. Pamiętam, że do domu wróciłem z telefonem i dużą kartą SIM (wielkość dzisiejszej karty do bankomatu) i z niecierpliwością oczekiwałem, aż operator łaskawie aktywuje moją kartę, na co miał czas do 48 godzin. Ponieważ następnego dnia była Wigilia, tak więc aktywnym telefonem mogłem cieszyć się dopiero po świętach.
Motorola MicroTac 5200 wcale nie była Micro. Miała wysuwaną antenkę, która teoretycznie powinna poprawiać czułość, choć nie przypominam sobie, by jej wysunięcie jakoś szczególnie mocno wpływało na zasięg telefonu. Tak więc odebranie rozmowy mogło wiązać się z wysunięciem anteny, otwarciem klapki i naciśnięciem przycisku do odebrania rozmowy. Motorola MicroTac miała jeszcze jedną, zabawną cechę. Obsługiwała dwa rodzaje baterii. Jedna, wystarczająca na jakieś 8 godzin czuwania sprawiała, że wyglądała jak cegłówka. Druga, dzięki której telefon był czynny przez jakieś 10 godzin, zamieniała ją w pustaka. Gdy tylko wygasła moja umowa, szybko pozbyłem się Motorolii korzystając z okazji, że ktokolwiek ją jeszcze chciał.
Następcą Motoroli był telefon, który bardzo dobrze wspominam – produkt francuskiego Alcatela, model One Touch Easy. Firma Alcatel nic mi wówczas nie mówiła i wydaje mi się, że tym modelem Alcatel wkraczał na polski rynek. Telefon ten zwracał na siebie uwagę niekonwencjonalnym wyglądem. Nie był kanciasty, ale obły, nie był czarny, lecz występował w kilku kolorach. Powiew nowości był także powodem do kpin i wiele osób twierdziło, że ten telefon to jakaś zabawka.
Alcatel podobnie jak Motorola miał wysuwaną antenkę (świetną do dłubania w uchu jak mawiał mój kolega), plastikową, wsuwaną klapkę osłaniającą klawisze i absolutną nowość – możliwość zasilania bateriami AAA. Alcatel dyskwalifikował Motorolę czasem pracy na akumulatorze, który "wyciągał" około 3 do 4 dni, gdy prądu brakowało, można było wsadzić baterie AAA i cieszyć się telefonem przez kolejne 2 dni. Choć do dziś telefon ten wzbudza wiele kontrowersji i sprzecznych opinii, mój szary Alcatel One Touch Easy był jednym z lepszych aparatów jakie miałem.
Podpisując umowę na Alcatela, ucieszyłem się też z faktu, że mój abonament spadł poniżej 100 zł miesięcznie, choć nadal w tej cenie nic nie otrzymywałem od operatora poza mapą zasięgu na terenie Polski, na której plamy niebieskie (jest zasięg) występowały równie często jak plamy białe (brak zasięgu).
W 1998 roku, a może początkiem 1999 roku na rynku pojawiło się wielu nowych producentów telefonów. Dotychczasowa, święta trójca - Nokia, Ericsson i Motorola zyskiwała coraz większą konkurencję. Poważnym konkurentem był telefon Siemens S6. Może niezbyt urodziwy, ale był cienki i lekki jak na swoje czasy. Miał też fantastyczną reklamę - "Pierożki przez niego zamawiam".
W 1999 roku, podobnie jak wielu moich znajomych zachorowałem na produkt Nokii. Nagle mój Alcatel wydał mi się mało atrakcyjny i nieporęczny. Większość moich znajomych zaopatrzyła się w legendarną Nokię 5110 która nie dość, że była ładna i zgrabna, to jeszcze miała skłonności do zapominania, że potrzebuje prądu. Ja wówczas wybrałem jej starszą i nieco bardziej zaawansowaną siostrę – Nokię 6110. Był to też zarazem pierwszy telefon, który kupiłem z rynku wtórnego. Podpisałem wówczas umowę z operatorem, a uzyskany telefon (nie pamiętam jaki) sprzedałem za całkiem przyzwoite pieniądze.
Wysokość mojego abonamentu ponownie zanurkowała w dół, podobnie jak ceny rozmów i sms‑ów. ERA GSM wprowadziła też wówczas usługę polegającą na tym, że pierwsze 5 sekund rozmowy było darmowe. Tak więc w miarę swoich możliwości, staraliśmy się mieścić w owych 5 sekundach, dzięki czemu niektóre rozmowy wychodziły za darmo. Po kilku miesiącach operator wycofał się z tego pomysłu. Nokia 6110 choć posiadała większe zapotrzebowanie na prąd od 5110 była naprawdę udanym aparatem. Jej plastikowe obudowy w kolorze granatowym, zielonym i czarnym, miały drobne, błyszczące ziarenka (coś jak brokat) dzięki czemu telefon mienił się odcieniami koloru podstawowego w zależności od kąta padania światła. Stąd też nazywano go często Kameleonem. Zresztą Kameleon chyba był na plakatach Nokii reklamujących ten model. Nokia 6110 posiadała króciutką antenę, bardzo dobrze trzymała zasięg i posiadała kilka funkcji biznesowych (terminarz, profile) oraz port podczerwieni, dzięki któremu za jej pomocą, można było się wymieniać kontaktami i terminarzem. Niestety, moja Nokia okazała się być bezczelnym składakiem z kilku martwych Nokii i po kilku miesiącach padł w niej wyświetlacz. Chcąc nie chcąc przemęczyłem się z nią do końca mojego abonamentu i podpisałem kolejny, wybierając produkt nowy i śliczny, budzący wówczas zachwyt – smukłą Nokię 3210.
Ciągle mam przed oczami drogę powrotną, gdy wędrowałem ul. Królewską w Krakowie nerwowo bawiąc się Nokią i przeklinając w duchu producenta za to, że wymyślił sobie jakieś formowanie baterii. Moja fascynacja smukłym telefonem omal nie skończyła się wypadkiem drogowy, albowiem zapatrzony w węża prawie wszedłem pod koła nadjeżdżającego samochodu.
Nokia 3210 w kolorze szarym (z dodatkiem elementów błyszczących) wzbudzała zachwyt swoją niezwykle smukła i kompaktową obudową oraz brakiem antenki. Choć w porównaniu do Nokii 6110 posiadała nieco mniej zaawansowane funkcje, był to prawdziwy skok jakościowy i sądzę, że po Alcatelu był to mój drugi, ulubiony aparat z tego okresu. Model 3210 kontynuował tradycję Nokii w nieprzebranych złożach energii magazynowanych w niewielkiej baterii. Poczciwa Nokia bez trudu radziła sobie z kilkudniowym, przeciętnym użytkowaniem, choć rozmowy stawały się tańsze, podobnie jak abonament, który wówczas zbliżył się do około 70 zł miesięcznie (wydaje mi się, że płaciłem 67 zł).
Choć Nokia 3210 umożliwiała wysyłanie wiadomości obrazkowych i posiadała ciekawe menu z ikonkami, świat komórek nagle przyspieszył i nadeszła moda na WAP – namiastkę internetu w komórce. Po nieco ponad roku rozstałem się z Nokią 3210 i zamieniłem ją na prawdziwy hit tego okresu – Nokię 7110.
Był to telefon, który wywoływał wówczas nie mniejsze zachwyty, niż dziś najnowsze flagowce czołowych producentów. Nietypowa konstrukcja, z rozsuwaną klapką, która wysuwając się, dodawała 100% do charyzmy posiadacza. Olbrzymi niczym telewizor ekran 96 x 65 pixeli, umożliwiał wygodne korzystanie z WAP‑u, odbieranie wiadomości obrazkowych oraz nawigację po hierarchicznym menu, z olbrzymimi, czytelnymi ikonami.
Komfortu obsługi tego telefonu dawała rolka, której pokręcenia było dużo wygodniejsze niż naciskanie klawiszy. Telefon ten, o funkcjach wybitnie biznesowych miał terminarz, profile i książkę telefoniczną na 1000 osób (tak jakby mi to było do szczęścia potrzebne). Tym co mnie zachęciło do jej zakupu to środowisko ówczesnych użytkowników komputerów Apple, wśród których model ten cieszył się olbrzymim powodzeniem.
. Nokia 7110 miała jeszcze jedną ciekawą, choć nie zawsze dobrą dla użytkownika właściwość - kilka aktualizacji oprogramowania. Nie czarujmy się, nie chodziło tu o chęć dodania nowych funkcji do telefonu przez producenta, a o naprawienie błędów. Był to chyba pierwszy aparat Nokii, w którym producent potraktował użytkowników jak króliki doświadczalne. Telefony się wieszały i wyczyniały prawdziwe cuda, które przynajmniej częściowo znikały po kolejnych, płatnych aktualizacjach. Tak, tak płatnych. Chcąc dokonać aktualizacji oprogramowania telefonu w serwisie Nokii, trzeba było za tą usługę zapłacić, chyba że… telefon był na gwarancji i przy wizycie w serwisie wystarczyło powiedzieć, że telefon się wiesza. Wówczas aktualizacja była darmowa i trwała kilka godzin. Jak dla mnie wraz z tym modelem upadł mit o energooszczędności Nokii. Model 7110 konsumował swoją baterię nie gorzej niż dzisiejsze smartfony, za czym bez wątpienia stał spory wyświetlacz. Choć deklaracje producenta zakładały 170 godzin czuwania, w praktyce co drugi dzień trzeba było ładować telefon, a ówczesne baterie też nie mogły pochwalić się duża trwałością. Po awarii mechanizmu odsuwania klapki (wówczas odbierało się połączenie) oraz po kilku aktualizacjach po których telefon i tak co jakiś czas się wieszał, postanowiłem rozstać się z Nokią, na co wpływ miała także moja ówczesna dziewczyna, a dziś żona – kierowniczka w punkcie ERY GSM i wróg Nokii. To za jej namową wstąpiłem do obozu wroga – Ericssona.
Niejako na zachętę dostałem maleńkiego Ericssona T28s i z marszu zakochałem się i w kierowniczce punktu ERA i w maleńkim Ericssonie. Pod względem rozmiarów i wagi, telefon ten nie miał sobie równych. Był mały, poręczny i wyglądał fantastycznie. Odskakująca po naciśnięciu przycisku klapka, powodowała odebranie rozmowy. Niewielka antenka nie przeszkadzała i dodawała aparatowi uroku. Muszę przyznać, że telefon nie miał tak zaawansowanych funkcji jak Nokia, a jego menu wymagało przestawienia się na inną filozofię - wówczas użytkownicy Nokki toczyli wojny z użytkownikami Ericssonów o to, który firma produkuje bardziej intuicyjne menu.
Ericsson miał mniejszą baterię, ale też mniejszy wyświetlacz dzięki czemu czas jego czuwania nie odbiegał od tego, co oferowała Nokia 7110. Funkcją która szczególnie mi się podobała, to możliwość dokładnego określenia godzinowego, jak długo telefon będzie mógł pracować na baterii. Po przesunięciu suwaka głośności, wyświetlał on informację o pozostałym czasie czuwania i czasie rozmów.
Co się wówczas działo u operatorów ? Oj zmieniło się wiele. Abonamenty spadły poniżej 50 zł, a ceny rozmów oscylowały już w okolicach 1 zł zaminutę. Zaczęły pojawiać się oferty telefonów za 1 zł, co sprawiło, że uwierzyłem w historię opowiadaną przez jednego kolegę mieszkającego w Austrii, że podpisując abonament można dostać telefon za 1 szylinga. Era GSM testowała też usługę polegającą na tym, że podczas rozmowy telefonicznej co 30 sekund włączała się reklama, dziki czemu rozmowy miały być tańsze. Era testowała ten pomysł na swoich pracownikach, dzięki czemu miałem możliwość przekonania się, że to głupi pomysł. Na szczęście ktoś w Erze też doszedł do tego wniosku.
Gdy moja Nokia 7110 wróciła z serwisu po kolejnej aktualizacji likwidującej drobne błędy sprawiające, że telefon się wieszał tylko rzadziej, sprzedałem go komuś i zostałem z Ericssonem T28, by po większych kombinacjach zmienić go na Ericssona T39, który towarzyszył mi przez kolejne, cztery lata. Na temat Ericssona T39 nie będę się tu rozwodził, gdyż stosowny wpis jest od 2014 roku. Dlaczego więc się pozbyłem ulubionego Eryka mojej żony ?
Po czasie WAP‑u, nadszedł czas internetu, łączenia komputerów z internetem za pośrednictwem komórek oraz odtwarzania muzyki mp3. O ile T39 świetnie sprawował się w charakterze modemu po Bluetooth o tyle pozostałe nowinki były dla niego już nieosiągalne. Samo korzystanie z interentu nie należało wówczas do najtańszych, o czym boleśnie się przekonałem otrzymując rachunek na grubo ponad 300 zł za sam internet. Rozważałem zakup Ericssona T68, do którego producent przewidział takie dodatki jak dołączany aparat fotograficzny, radio i różne inne gadżety, jednak produkty Ericssona nagle zaczęły blednąc, aż doszło do swoistego połączenia i powstania Sony-Ericsson.
Był to okres, gdy niesłychanie modne stały się telefony tzw. Motylki. Na jednym skrzydełku klawiatura, na drugim wyświetlacz albo nawet dwa. I ja uległem motylkowej modzie, ale że żona nie zniosłaby pod dachem niczego co nie było Ericssonem, zaopatrzyłem się w rzadko u nas spotykany model Sony-Ericsson Z1010. Telefon ten przywiózł mi znajomy ze Szwecji, któremu udało się kupić kilka stuk na likwidacji jakiegoś sklepu. Dodatkowym problemem był simlock szwedzkiego operatora. Na szczęście znajomy i to załatwił przed przyjazdem do Polski. I tak stałem się posiadaczem pierwszego, srebrnego motylka, a raczej ociężałego motyla.
Sony-Ericsson Z1010 był telefonem wybitnie multimedialnym. Posiadał przyzwoity jak na tamte czas aparat, a nawet dwa aparaty o matrycy 0.3 MPX i rozdzielczości 640x480. Nikt jeszcze nie przypuszczał, że nadejdą czasy gdy telefon zastąpi cyfrowy aparat kompaktowy. Potęgą Z1010 był spory, kolorowy wyświetlacz, możliwość prowadzenia rozmów wideo, których i tak nie było z kim prowadzić i co dla mnie ważne, obsługa plików mp3. Posiadał także ograniczone, ale jednak, możliwości instalacji aplikacji napisanych w javie - nie czarujmy się, były to głównie gry.
Przez krótki okres czasu mój iPod poczuł się zagrożony, jednakże Sony-Ericsson przegrał z iPodem pod względem oprogramowania do obsługi muzyki. Nie przeszkadzało mi to jednak od czasu do czasu wykorzystywać go też w charakterze odtwarzacza muzycznego. Mariaż z firmą Sony nie był dla Ericssona najszczęśliwszy. Jakość telefonu okazała się odwrotnie proporcjonalna do jego niemałej ceny. Srebrne plastiki przestały być srebrne, odkrywając swoją szarą, plastikową duszę. Zawias z niezrozumiałych dla mnie względów stał się jakiś luźny i zaczął skrzypieć, a na ekranie zaczęły pojawiać się czasem paski świadczące o tym, że taśma od wyświetlacza nie działa jak należy. W dodatku wszystkie, gumowe maskownice wejść (karty pamięci MemorytStick Duo, gniazda ładowania) stały się żółte, po czym sparciały i odpadły. Na moje nieszczęście, telefon przywieziony ze Szwecji, nie podlegał gwarancji na terenie Polski.
A co u operatorów ? Dobiegała końca walka na ceny, których zbić się już niżej nie dało, toteż zaczynały pojawiać się pakiety darmowych minut, mających przyciągać klientów. ERA GSM usiłowała przyciągać klientów, którzy po podpisaniu umowy z aparatem telefonicznym, drugi telefon dostawali za złotówkę. Ten drugi to jakiś wynalazek typu SENDO, który po kilku miesiącach jak bumerang wracał do punktu w ramach reklamacji. Internet jako taki już dosyć sprawnie funkcjonował, a łączenie komputera z siecią poprzez komórkę, nie wzbudzało najmniejszej sensacji. Ot, to co jeszcze kilka lat temu wydawało się czarami, w tamtym okresie było już codziennością.
Efektem rozpadającego się na moich oczach Z1010 była konieczność zakupu czegokolwiek, przez co dało się rozmawiać. Wówczas na krótko stałem się jedyny raz w życiu posiadaczem telefonu firmy Samsung. Model X520 tyleż piękny co bezsensowny pozwalał na to, co telefon potrafił od samego początku – rozmowy i sms‑y. Samsung X520 nie udostępniał połączenia sieciowego, miał sztywne menu, instalacja aplikacji w javie także nie była możliwa, nie odtwarzał plików mp3 i tak naprawdę mocno tkwił w poprzedniej epoce. Nowością był aparat i kolorowy wyświetlacz.
Przeciętnej jakości wyświetlacz w sposób marny wyświetlał zdjęcia zrobione marnym aparatem 0.3 MPX. Pamięć telefonu zapychała się z prędkością światła i tylko wygląd był naprawdę bajkowy. Kupiłem go przed wakacjami i zaraz po wakacjach się go pozbyłem, gdyż i moja żona wówczas dojrzała, do wymiany Ericssona T39 na coś nowszego.
Po raz ostatni daliśmy szansę związkowi Sony-Ericson. Świat wówczas stawał na głowie. Imperium Nokii zaczynało się chwiać, a ludzie mawiali, że to nie to co kiedyś. Na rynek wpychał się Samsung, LG, nieźle radził sobie Siemens, Panasonic i kilku innych producentów, ścigających się na nowinki. Moja żona przestała pracować w ERA GSM, która to firma też przestała być tym, czym była jeszcze kilka lat wcześniej. Nadeszła epoka, gdy operatorzy zrobili wszystko, byle tylko klient podpisał jakąkolwiek umowę, a jak już podpisał, to…. Ludzie też zaczęli liczyć i nie zawsze chcieli godzić się na wątpliwie korzystne propozycje operatorów. Telefony komórkowe, jeszcze parę lat temu kosztujące majątek w wolnym zakupie, staniały do tego stopnia, że często umowy nie opłacało się podpisywać. Świat się zmieniał.
I tak po wakacjach kupiliśmy oboje Sony-Ericssona W910i. Model ten, mający być spadkobiercą Walkmana oferował w zamyśle producentów świetne możliwości muzyczne. Miał się stać muzycznym towarzyszem spacerów, drogi do pracy, a nawet centrum muzycznym w domu. Miał przyzwoite oprogramowanie systemowe, możliwość wgrywania aplikacji oraz całkiem przyzwoity aparat o matrycy 2 MPX i rozdzielczości 1600x1200. To właśnie dzięki niemu zrozumiałem, że czasy gdy telefon zastąpi kompaktową cyfrówkę, właśnie nadchodzą i to szybciej niż mi się wydawało w czasach Z1010. Telefon nie był wolny od wad. Czasem się zawieszał i jedyna opcją był restart, choć z odtwarzaniem muzyki radził sobie świetnie listy utworów tworzyły czasem bałagan o ile użytkownik nie samodzielnie nie zadbał o porządek w zbiorach. Miał niestandardowe złącze ładowania, do którego specjalną przelotką podłączało się standardowe słuchawki.
Te od producenta choć nowoczesne i oferowały fajny dźwięk, ciągle mi z uszu wypadały. Gwoździem do trumny okazała się tradycyjnie już kiepska jakość telefonu. Plastik na krawędziach wycierał się ujawniając swą szarą, plastikową duszę, a w moim telefonie wykręciły się dwie śrubki i zblokowały telefon w pozycji półotwartej. Niektóre elementy zaczęły się rozwarstwiać. Fakt, telefon miał już wówczas trzy lata, ale T39 mojej żony po siedmiu latach użytkowania wyglądała o niebo lepiej.
Cóż, nie był on wykonany z najlepszych materiałów, choć nie był to też model najtańszy. W ofercie koncernu Sony-Ericsson znalazło się wiele tańszych słuchawek, ale można było także trafić na droższe. Rzecz w tym, że W910i ze swoimi plastikami nawet dziś mógłby cenowo zaskoczyć.
Świat zresztą był już zupełnie inny, bo od 2007 roku nastała era smartfonów i Sony-Ericcson W910i nie zdołał nas przekonać do wierności szwedzko-japońskiemu koncernowi. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2010 roku w naszym domu zagościły dwa telefony z nadgryzionym jabłuszkiem. Tak jak czternaście lat wcześniej, cieszyłem się ze 137 gramów iPhone’a, który może wszystko, wspominając 309 gram Motoroli, która mogła tylko dzwonić i sms‑ować.
Rok później z rynku zniknęła ERA GSM, poza wspomnieniami pozostawiając po sobie jedną z najpiękniejszych reklam jakie znam.