Wings of Fury — gra retro, która ciągle cieszy
Kontynuując cykl poświęcony starym grom, w które warto zagrać nawet dziś, chciałem przybliżyć przedstawiciela nieco wymarłego gatunku gier — scrolling shooter.
Gatunek albo rodzaj gier scrolling shooter jest niemal tak stary, jak komputery. Ogólnie mówiąc, wszystkie gry tego rodzaj mają charakterystyczny, przesuwający się ekran, a gracz ma za zadanie zabić wszytko, co się pojawia na ekranie. Podobno pierwszą grą zaliczaną do tego gatunku była gra Spacewar! z 1962 roku.
Ten typ gier miał swój złoty okres w latach od końca lat siedemdziesiątych do końca lat osiemdziesiątych, a nawet na początku lat dziewięćdziesiątych. Nie ma się co oszukiwać, gry typu scrolling shooter królowały na konsolach i na komputerach 8‑bitowych i nie jest tajemnicą, że podczas ich konstruowania, układy odpowiedzialne za grafikę najlepiej radziły sobie z tego typu grami.
Gra Wings of Fury powstała w 1987 roku i jej autorem był Steve Waldo, który był wówczas 22‑letni studentem University of Wisconsin at LaCrosse, a grę tworzył hobbystycznie — po godzinach. Tak, w tamtym okresie nie było nic niezwykłego w tym, że światowe hity powstawały w domowych zapisach, w pokojach studenckich i akademikach, a zespoły pracujące nad grami, rzadko miały więcej niż dwie osoby.
Steve od najmłodszych lat interesował się grami komputerowymi i postanowił iść na studia informatyczne, jednocześnie kształcąc się na kierunku sztuk pięknych. Na uczelni wraz z kolegami sporo czasu spędzał na graniu, korzystając z komputerów na uczelni oraz szkolnych serwerów zawierających gry. Władzom uniwersytetu nie szczególnie podobało się takie marnotrawstwo czasu i sprzętu, więc nakazało zlikwidować serwery z grami, oraz uniemożliwiono wykorzystywanie uczelnianych komputerów do celów innych, niż cele edukacyjne. Sprytni studenci postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i zgodnie z celami edukacyjnymi... zaczęli sami pisać gry, a jedną z nich było właśnie Wings of Fury.
Gra pierwotnie powstała na Apple II i... jej grafika nie zachwycała. Ciężko powiedzieć, czy dałoby się zrobić to lepiej, jednak gra niesamowicie broniła się swoją grywalnością. Mimo to, gra później otrzymała dość wysokie noty za grafikę w magazynach poświęconych grom na Apple II. Choć gracz musiał sobie nieco wyobrażać detale, nikomu to wówczas nie przeszkadzało.
Steve Waldo nad grą pracował blisko rok, a po jej ukończeniu, gdy okazało się, że gra podoba się wielu znajomym, postanowił znaleźć wydawcę gry. Grą zainteresowało się wydawnictwo Broderbound, które było jednym z największych producentów i wydawców gier na komputery 8‑bitowe i niejako specjalizowało się w grach na Apple II.
Inwestycja w Wings of Fury okazuje się niezwykle trafiona, a gra szybko pnie się w rankingach popularności gier na Apple II. Idąc za ciosem, Broderbound postanawia wydać grę także na inne platformy i tak w 1989 roku gra się pojawia na cudownego Sharpa X68000 (jego opis znajdziecie w moim wcześniejszym wpisie), a w 1990 roku pojawiają się wersję na Amstrada, C‑64, Amigę oraz wersja na MS DOS.
Oczywiście, kolejne wydania gry mają zdecydowanie lepszą grafikę niż wersja pierwotna, jednak gra ciągle przyciągała samą rozgrywką. Jednak w wersjach na C‑64 nie było już naprawdę do czego się przyczepić, a wersja na Amigę łączyła była ... po prostu piękna. Idealnie dobrane kolory sprawiały wrażenie, że gra jest w dużo większej rozdzielczości, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka.
W grze Wings of Fury wcielamy się w rolę pilota, który startując z pokładu lotniskowca USS Wasp samolotem F6F Helcat, odbijać kolejne wyspy zajęte przez wojska japońskie. Oczywiście zgodnie z kanonem gatunku, nikt żywy zostać nie może. Japończycy starają się nam przeszkadzać w wykonaniu misji przy pomocy działek przeciwlotniczych lub podsyłając co jakiś czas samolot torpedowy, starający się zatopić nasz macierzysty lotniskowiec. W kolejnych misjach musimy także toczyć pojedynki powietrzne i także starać się zatopić japońskie okręty wojenne. Do dyspozycji gracz ma działka, bomby i rakiety — wystarczy.
Wbrew pozorom, gra wcale nie jest prosta. O ile pierwsze misje wydają się bajecznie proste, a wycinanie obsługi działek z lotu koszącego daje kupę frajdy (zwłaszcza okrzyki japończyków), problemem zawsze jest lądowanie na lotniskowcu, co nawet niektórzy uznają za błąd w grze lub niepotrzebne utrudnienie. Rzeczywiście, ze sposobem lądowania trzeba się oswoić, a później zazwyczaj jest ono już bezbłędne. Ale czy ktoś mówił, że lądowanie na lotniskowcu to bajka?
W 1999 roku gra została wydana na Nintendo Gameboy Colour, ale Nintendo uznało, że strzelanie z samolotu do ludzi nie licuje z filozofią firmy, więc uciekający żołnierze japońscy, zostali zastąpieni pojazdami ... bezzałogowymi ;‑) Pomimo tego, gra bardzo spodobała się graczom Gameboy'a i okazało się, że nawet Japończycy lubią sobie postrzelać do Japończyków. Ot, lekka drwina historii.
Tak jak kilkukrotnie wspominałem, gra przyciąga swoją grywalnością, prostotą sterowania i dość ciekawą grafiką. Powstały jej kontynuacje, jednak to właśnie pierwsza wersja Wings of Fury najbardziej zapadła w pamięć starszym graczom.Niech o jej popularności też świadczy fakt, że ciągle jest jedną z najczęściej pobieranych gier abandonware, doczekała się swojej wersji w przeglądarkach, a w 2005 roku pojawił się jej klon — Wings of Valor wydany na iOS.
Wings of Valor posiadał ulepszoną grafikę, ale zachowującą smak pierwotnego wyglądu gry, oraz system sterowania przystosowany do ekranów dotykowych. Nowością była możliwość wybrania strony konfliktu, dzięki czemu gracz może też być Japończykiem broniącym wyspy. Pomimo tych zmian, gra zachowała swój pierwotny charakter i jest dość popularna na iOS. Choć moim zdaniem, najlepsza była na Amigę...