Jak to było z tą kochanką, czyli prosta zmiana ROMU
HTC Desire to dobry telefon. Ba to wręcz rewelacyjny telefon – choć właściwie to smartfon. Taki prawdziwy. 1GHz na procku, trochę pamięci, niezły ekran… trochę pamięci.
Tak cholernie mało pamięci!
Uwielbiam swojego Desire, co zresztą łatwo się domyślić, gdyż bardzo przywiązuje się do swoich sprzętów elektronicznych. Taka ma natura, być może problemy z dzieciństwa, brak przyjaciół, samotnik, jedynak, problemy psychologiczne – w sumie mało istotne. Jestem jaki jestem, nic tego nie zmieni. Mojego Desire też miało nic nie zmienić. Dobry smart, fajna obudowa z odpornego na zarysowania materiału, dobra responsywność, jasny i duży ekran, który wciąż jest bez skaz (Gorilla Glass z czasów gdy była faktycznie bardziej Gorilla niż Glass). Na końcu oczywiście cudowny manipulator optyczny – joystick jak kto woli. Telefon zaiste wspaniały.
Ach, peonów o nim mógłbym tworzyć jeszcze niezliczone ilości – gdyby nie… ale wpierw: Sense UI – nakładka na androida od HTC też jest niczego sobie. Lubię jej spójność oraz organizację wielu rzeczy. Do tego piękne widety i wiele ciekawych innowacyjnych funkcji. Kolejny aspekt Desire, który jest nie do pominięcia przy opisywaniu tego cudownego telefonu – gdyby tylko nie…
Pamięć
UGH! Tak, każdy kto miał pierwszego Desire wie, że jego największym problemem jest mała pamięć. Choć telefon ponoć ma 512 MB tejże, dla zwykłego śmiertelnika dostępne jest jedynie oszałamiające 150 MB. Do tego, w cudowny sposób, każda aplikacja zainstalowana w telefonie waży 5 razy więcej niż na karcie SD.
Wszystko było by super, gdyby nie to, że nie każdą apkę da się przenieść na pamięć zewnętrzną. To specyfika samego systemu android, który ma pewne restrykcje w tej kwestii i ok. Rozumiem to.
Ale po zainstalowaniu 4 aplikacji na Desire pojawia się problem. Wyskakuje info o małej ilości pamięci i… i nic nie można z tym zrobić.
Podsumowując – polecałbym ten stary w sumie już telefon każdemu, gdyby tylko nie wspomniany wyżej niewielki kłopot. Na popularnym portalu aukcyjnym, którego nazwy z litości nie wymienię, można wydając 800 zł nabyć nówkę a za oszałamiającą 1/4 minimalnego wynagrodzenia używaną wersję, w dobrym ponoć stanie. To prawie jak za darmo. Wiele dni musiało minąć, wiele wody w Odrze upłynąć i premiera iPhona któregoś tam z kolei też musiała się po drodze odbyć, abym JA wreszcie poszedł po rozum do głowy. Dzisiaj mija ponad 14 miesięcy odkąd mam HTCeka i jakoś żyłem, ale czy to było życie?
Rainbow Dash – mój tablet – jest szybki i niezwykle mocny. W końcu Transformer, ha! Pracując z tym urządzeniem poznałem wreszcie wszystkie możliwości Androida, które jak każdy wie są dosyć spore. Zrozumiałem też, że na Desire – którego imię brzmiało Elsie – system był lekko „opóźniony”. To było całkiem zabawne spostrzeżenie biorąc pod uwagę pochodzenie imienia. Elsie jest bohaterką mangi/anime (japoński komiks/animacja), która choć urocza, śliczna, obdarzona zgrabnym ciałem i demoniczną mocą jest niezwykle dziecinna. Można by wręcz powiedzieć – nie ujmując nikomu – słodziutko głupiutka. W mandze i serialu nie była ani najbystrzejsza w klasie, ani specjalnie poważana. Choć dzięki głównemu bohaterowi stała się kimś znanym i poważanym to jej ulubionym zajęciem było oglądanie wozów strażackich. Na dodatek te wozy potrafiły ją skutecznie powstrzymać przed robieniem innych rzeczy. Imię więc, o ironio, pasowało całkiem nieźle.
Lecz, jak już wspomniałem, zrozumiałem, że Elsia nie uzupełnia dobrze moich potrzeb i potrafiłaby sobie lepiej poradzić. Stąd szybki plan – przemogłem się wreszcie na zrobienie roota.
Czym jest legendarny Święty Grall wszystkich posiadaczy Desire - czyli ROOT?
Z angielskiego – to po prostu korzeń. Wiecie, taki normalny, jak na przykład w roślinkach, które wam rosną na parapecie o ile je regularnie podlewacie. W świecie urządzeń mobilnych (i ogólnie systemów Linux-podobnych) słowo to jednak ma trochę inne znaczenie – co w sumie było można się domyślić. Szkoda tylko, że wytłumaczono mi to po tym jak Elsie przeszła kuracje z korzenia żeń‑szenia. Bezskuteczną, trzeba nadmienić.
Root – tłumacząc to najbardziej kolokwialnie jak można – odblokowuje możliwość dokonywania zmian w systemie w telefonie. Umożliwia to uruchomienie aplikacji, które mogą robić wszystko – dosłownie wszystko! Domyślnie aparaty z Androidem (iOSem, WP7) takich praw użytkownikowi nie dają, „jeszcze coś zepsuje, idiota jeden”. W gruncie rzeczy, co racja to racja – sam bałem się cokolwiek ruszać w myśl zasady: nie znam się, to pewnie schrzanie. Więc potrzeba posiadania roota była u mnie zerowa. Jednak gdy przeczytałem gdzieś w odmętach Internetu (choć pewnie było to na jakimś popularnym blagu), że istnieją aplikacje potrafiące przenieść każdą inną aplikację na kartę SD, w serduszku zrobiło mi się ciepło. Mimo wielu prób i godzin poświęconych na szukanie, za każdym razem okazywało się, iż apka wymaga wspomnianego roota.
Nadmienić trzeba, iż zgodnie z licencjami, szmerami, prawami bliżej nieokreślonymi i Urban Legendami po ukorzenieniu telefonu traci się nań gwarancje. Nie wiem skąd wiem o tym ja, nie wiem skąd wiedzieli o tym Ci, u których to przeczytałem, uznałem jednak, że skoro tak piszą w TYM Internecie, to musi być to święta prawda.
Podsumowując – Root, czyli odblokowanie telefonu, rozwiązuje wszystkie moje problemy z telefonem (i nie tylko moje, ale każdego nieszczęśnika posiadającego ten model, oby obudowa lekką mu była) ale pozbawia mnie ewentualnej możliwości darmowej naprawy.
Poetycko i kulturalnie: niesamowicie pokrętna oraz zawiła historia tego jak długo się wahałem nad zrobieniem Roota w telefonie i co zmieniło moje zdanie w tej niezwykle ważnej kwestii:
Wahałem się około pół roku.
Moje zdanie zmienił komunikat o małej ilości miejsca, którego nie mogłem się pozbyć usuwając wszystkie niepotrzebne aplikacje!
…I opera Mobile, która uruchamiała się przez dobre 30 sekund.
Więc stało się…
Pewnego dnia uznałem, że miarka się przebrała i postanowiłem zagłębić tajniki wydobywania korzeni w Desire.
Elsie spoczęła grzecznie przy komputerze podłączona i gotowa do boju. Miałem dziwne przeczucie, że ona wiedziała, iż to jej ostatnia taka batalia – nie ukrywam sam się o nią martwiłem. W głębi serca, wiedziałem jednak, że nie ma odwrotu. Miarka się… zresztą wiecie! Dzięki wujkowi Google dowiedziałem się, że jest kilka sposobów zrootowania Desire. Niestety tylko jedna okazuje się być pewna i szybka – strona i program Revolutionary. Notabene można używając tego „softu” ukorzenić większość telefonów z htc, co jest dobra informacją dla innych. W każdym bądź razie wszystko poszło super i telefon był gotowy na przyjęcie custom romu… tylko, że ja chciałem jedynie roota.
Custom Rom, czyli nic innego jak „niezależne oprogramowanie” - jest alternatywą dla tych co nie chcą Androida w wersji która przyszła domyślnie z telefonem (lub innym urządzeniem). Na szczęście doczytałem, dokształciłem się i kilka minut później wykonywałem prostą czynność, która nie wyszła. Sam nie wiem dlaczego. Wszystko wyglądało ok., ale telefon po resecie po prostu zawiesił się na ekranie startowym. Kolejne resety również nie pomagały. Spróbowałem więc wykonać operację ponownie – gdyż nigdzie nie było informacji o tym, że coś może pójść nie tak! Przeglądnąłem kilka forów, kilka blogów i okazało się, że nie byłem jedyny… to trochę mnie uspokoiło. Niestety tematy były przeważnie porzucone, a komentarze zostawione bez odpowiedzi lub rozwiązane zdawkowym: „zresetuj i powtórz czynność”. (Tu przypuszczam, że był problem albo z pamięcią na Desire, albo z moim SDK, które topornie się instalowało)
Ok, telefon więc miał ewidentnie schrzaniony ROM stockowy. Moja wina! Moja wina, że nie miałem też kopii bezpieczeństwa, bo operacja miała tego nie wymagać. Ot, proste rootowanie, co mogło pójść nie tak?
Nie mając zbytnio pomysłu i wiedząc już w jak ciemnej d**ie jestem podjąłem szybką decyzję. Elsie dostanie nowy ROM. Tylko jaki? Chciałem, aby całość była w miarę to zbliżona do oryginału, ale oryginału znaleźć nie mogłem. Z pomocą przyszło Google, które wskazało mi ciekawą alternatywę o nazwie RunnyRom z HTC Sense. To był strzał w dziesiątkę. Pociągnąłem, pobrałem, skopiowałem i postępując zgodnie z instrukcją… oooo. Jaką instrukcją?
O tempora, o mores!
Opis instalacji składał się z 5 linijek, których lektura przypominała mi wysłuchiwanie mojej ukochanej opowiadającej o jakiś niesamowitych wydarzeniach historycznych. Niby coś tam, w którymś kościele dzwoniło, ale ani nie wiedziałem co oznacza full wipe, ani nie znałem pełnych politycznych konsekwencji Unii Lubelskiej. Wyszukiwarka też nie pomogła – w kwestii wgrywania ROMU, bo o unii to można sporo znaleźć. Wszędzie były tylko kropka w kropkę skopiowane polecenia z oryginalnego tematu. Filmiki na youtube pokazywały skrócony proces instalacji, a potem opisywał jak bardzo ROM jest zaje… fajny. Na szczęście dla Elsie, nie lubię się poddawać. Musiałem ją ożywić, nie ważne jakim kosztem. Tracąc ponad dwie godziny z życia przeczytałem wszystko co mogłem, oglądnąłem każdy najmniejszy kawałek innych filmików instalacyjnych i w podsumowaniu zdobyłem wystarczającą wiedzę aby samemu przeprowadzić instalacje Runny Romu.
Nagle enigmatyczne skrótowe hasła stały się super jasne. Wiedziałem już co to full wipe i po co mam robić partycje EXT4 na karcie SD. Choć ta Unia Lubelska nie dawała mi spokoju. Zabrałem się więc do dzieła…
Piętnaście minut później miałem schrzanioną wersję Runny Roma na swoim telefonie.
Ponownie trudno powiedzieć co poszło nie tak. Sytuacja była identyczna jak ostatnio, po udanej instalacji customa urządzenie wisiało na ekranie startowym. Domyśliłem się, że to specyfika mojego konkretnego urządzenia. Pewnie coś zniszczyłem na amen, albo nie ściągnąłem jakieś blokady. W końcu połowę akcji musiałem się sam domyślić.
Zdesperowany zacząłem szukać dalej – ściągnąłem 7 różnych ROMów przygotowanych z myślą o Elsie licząc na to, że któryś zadziała. Ku memu niemałemu zaskoczeniu jeden z nich miał wyjątkowo dobrze opisana instrukcję instalacji na polskiej stronie. Mowa oczywiście o MIUI i http://miuipolska.pl/. Przeglądając ją doszedłem do wniosku, że wszystko robiłem dobrze, co trochę podcięło moje skrzydła.
Spoglądając na leżącą na biurku Elsie przypomniałem sobie wszystkie miło spędzone z nią chwilę. Przeprosiłem ją w duchu za te kilka upadków i parę wyzwisk skierowanych do niej w momencie gdy narzekałem na brak pamięci. Tęskniłem za nią – za jej gładkością, szybkością i responsywnością. Za widetami pogodowymi, za cudnym kalendarzem… za faktem, że tak bardzo wpłynęła na moje życie. Miałem nadzieję, że choć w pewnym stopniu uda mi się ją przywrócić do życia.
Za i przeciw
Postępując zgodnie z instrukcją odpaliłem instalator MIUI i ku memu zaskoczeniu (naprawdę!) minutę później miałem już sprawnego Desire.
Woo! Musicie sobie wyobrazić jaka była moja ulga i jednocześnie jakie było moje zaskoczenie faktem, że wszystko było inne. Dosłownie wszystko.
Pierwszą rzeczą, która powaliła mnie na kolana to szybkość przewijania ekranów w bok. Nawet mój Transformer pod tym względem blednie, gdyż to działa tak jak powinno, tak jak widziałem to wielokrotnie na iPhonie, tak jak w topowych smartfonach pokoju SGS2/3. Niby taka drobnostka, jednak niezliczona ilość endorfiny wyprodukowana w ciele z racji tej błahostki była tak ogromna, że od razu zakochałem się w tym customie.
Drugą istotną zmianą wpływającą na pracę było to, iż pulpity w MIUI zawierają widżety i faktyczne aplikację, a nie jak w przypadku SENSE UI skróty do aplikacji lub widżety. Trochę to było dla mnie z początku nie intuicyjne. Szybko jednak przestawiłem się na nowe myślenie i uznałem, że to wcale nie tak źle.
Reszta… Brakowało mi dolnego paska z oryginalnego romu, cudownego widżetu godzinowo pogodowego, rewelacyjnego kalendarza i wprost niepowtarzalnego sposobu łączenia kontaktów googlowskich z kontaktami facebookowymi i telefonicznymi. Aplikacja notatek też troszkę bardziej uboga na pierwszy rzut oka. Szybko jednak odnajdywałem dziesiątki, jeśli nie setki smaczków, które wywoływały na mej twarzy uśmiech i okrzyki: „Łał, ale to fajne!”. - Zakładka przełączników na pasku powiadomień z możliwością przejścia od razu do ustawień. - Możliwość dodawania pulpitów i zmieniania animacji przechodzenia. - Większa ilość ustawień (całe motywy, tapeta ekranu odblokowania, dzwonki bez kombinowania, automatycznie ustawianie jasności ekranu) - Nowe kolory diody informacyjnej… serio. Wcześniej miałem tylko dwa: zielony i pomarańczowy. Teraz mam SIEDEM! - Automatycznie wysyłanie SMSów gdy jestem zajęty. - Lepsza aplikacja SMSowa … i wiele, wiele innych drobnych usprawnień.
Dzięki koncie gogolowskiemu straciłem raptem tylko kilka kontaktów (choć zrobił mi się burdel), mogłem szybko doinstalować ulubione aplikację i to tutaj właśnie czekała mnie najmilsza niespodzianka.
Niezliczona ilość pamięci dzięki 16GB karcie od Transcend - niech żyje Transcend! ;D
Haqua
Gdy tak powoli kończyłem konfigurowanie smartfona ostała się jedna, istotna dla mnie rzecz – tapeta. Czym prędzej wyszukałem oryginalny obrazek z Elsie. Zawahałem się jednak, nagle tknęło mnie, że to nie jest już moja dawna ukochana. Choć z wierzchu wyglądała identycznie zmieniło się wszystko. Moje podejście do niej, jej sposób reakcji, nawet jakość wyświetlanego obrazu dzięki automatycznemu ustawianiu stopnia jasności.
Zrozumiałem, że nie ożywiłem mojej starej ukochanej – powołałem do życia kogoś całkiem nowego. Nastał więc czas zadumy nad tym co trzymałem w ręce.
Widok z okien mojego mieszkania zapiera dech w piersiach mimo, iż nie jest on specjalnie urokliwy. Blokowisko w którym mieszkam jest na skraju osiedla umiejscowionego w taki sposób, iż codziennie rano podziwiam wschód słońca nie osłonięty żadnymi wielopiętrowymi przeszkodami. W pogodne dni bez problemu widać rosnącą w oddali Halę Stulecia i iglicę stojącą obok niej. Podziwiam Grunwaldzki Center i zabytkową wieże ciśnień na Grobli. Mogę delektować się stojącymi samotnie Kredką i Ołówkiem oraz kiczowatymi Sedesowcami. Nieopodal jest majestatyczny kościół pod wezwaniem Ducha Świętego i fikuśne przedszkole w kształcie ślimaka… Jak wspomniałem: zapiera dech w piersi, zwłaszcza wieczorem, gdy cudownie oświetlone miasto budzi się do innego życia. To nastraja do refleksji.
Nad sensem życia, nad prawdą o wszechświecie, nad nowa nazwą dla telefonu. Na szczęście odpowiedź przyszła szybko i okazała się niezwykle „zabawna”.
Inną bohaterką mangi, z której pochodziła Elsie była Haqua. W porównaniu do poprzedniczki była zwinna, zgrabna, szybsza i sprytniejsza. Potężniejsza i bardziej błyskotliwa. Miała swoje wady – była typową tsundere (to the wikimobile Robin!) – ale zalety w zupełności przykrywały negatywny obraz dziewczyny. Wszystko więc ułożyło się jak z bajki… dostałem nowy ROM, nowe możliwości i nową przygodę do opisania. Szkoda tylko, że kosztowała mnie ona tyle nerwów. I stracone save'y do Angry Birds… znowu!
A morału historia nie ma. Bo nie zawsze jest potrzebny.