Gdy Microsoft strzela sobie w stopę, prędzej czy później trafi cię rykoszet
23.04.2014 01:39
Nigdy nie uważałem samego siebie za specjalistę w dziedzinie informatyki, komputerów, ani tym bardziej strategii wielkich komputerowych koncernów. Niniejszy tekst nie jest więc fachową analizą, lecz obrazem, który w ciągu ostatnich paru lat zarysował się przed oczami użytkownika komputera i internetu; ściślej - użytkownika o umiejętnościach nieco ponadprzeciętnych, oceniającego otaczającą go cyberprzestrzenną rzeczywistość przez pryzmat własnych doświadczeń i obserwacji.
Tym użytkownikiem jestem ja, a że na co dzień korzystam z rozwiązań standardowych, ogólnie stosowanych, wcale nie ponadprzeciętnych, przez świat moich komputerowych doświadczeń przewinęły się nazwy nieobce chyba nikomu: Windows, Microsoft, Opera, Firefox, Thunderbird, Office, OpenOffice, Google, Gmail, Outlook... itd.
Czy którakolwiek z wyżej wymienionych nazw wydaje się Wam obca? I czy kojarzy się z tylko i wyłącznie fachowymi narzędziami, przeznaczonymi tylko i wyłącznie dla fachowców? Pewnie, że nie. Są to firmy i programy, należące do ścisłego grona firm i programów, które codziennie przewijają się pod paluchami zwykłych użytkowników. A takich przeciętniaków jest zapewne sporo więcej, niż informatycznych speców.
Jaki wniosek? Ano taki, że skoro przeciętniacy stanowią większość, to oprogramowanie i usługi powinny przede wszystkim służyć właśnie im. I co równie ważne - powinny iść z duchem czasu, ale jednocześnie brać pod uwagę przyzwyczajenia i raczej brak większej chęci do uczenia się nowych, czasem drastycznie różnych rozwiązań, służących temu samemu dotychczasowemu celowi.
Takim gigantom jak Google czy Mozilla, a także wielu mniej znanym producentom oprogramowania, pogodzenie tych wszystkich czynników jak dotąd udaje się bez problemu. Gorzej z Microsoftem, którego porównałbym do... szefa placu zabaw, zawsze wiedzącego lepiej, jakie zabawki lubią jego podopieczni, co rusz zmuszającego ich do kupna nowej zabawki i faworyzującego tych, którzy są posiadaczami zabawek z najnowszej (wcale nie najlepszej) półki. W porównaniu z innymi Microsoft na tym tle wygląda dość blado.
Jako wierny użytkownik systemu Windows Vista jestem dzieckiem drugiej (ba! nawet trzeciej) kategorii. A przecież w roku 2007 byłem jednym z tych, których sam Bill Gates chętnie nosiłby na rękach za przekonanie się do Visty i zakup komputera z tym właśnie systemem. Niestety goście z Redmond swój instynkt macierzyński przerzucają na inne dzieci w dniu pojawienia się nowych "Okienek" i zintegrowanych z nimi podstawowych aplikacji.
Nie jestem z góry uprzedzony do niczego. Dlatego chętnie sprawdzam nowe programy lub nowsze wersje tych, które już mam; zwłaszcza mam tu na myśli te, co do których uprzedzenia mają inni, i które w swej historii nieraz spotkały się z szyderczym śmiechem i lekceważącym machnięciem ręki ze strony użytkowników.
Jednym z takich obiektów żartów jest Internet Explorer (choć moim zdaniem od wersji IE 9 nie ma się z czego śmiać). Najprawdopodobniej z IE wciąż bylibyśmy dobrymi kumplami, gdyby nie fakt, że ktoś w Redmond z dnia na dzień uciął tę znajomość, wprowadzając najnowsze wersje tej przeglądarki tylko dla systemów Windows 7 i 8. Jako "viściarzowi" pozostaje mi korzystać z wersji IE 9, mającej mimo rewolucji sporo niedociągnięć, lub wybrać alternatywę od konkurencji. Wybrałem alternatywę.
Vista posiada zintegrowaną z systemem Pocztę systemu Windows. Jest to klient pocztowy nawet niezły, ale - i tu pojawia się dla mnie rzecz niezrozumiała - klient ten obsługuje wszystkich testowanych przeze mnie dostawców poczty, prócz microsoftowego Outlook.com (dawniej Hotmail), gdzie posiadam jedno z ważniejszych swoich kont. Na szczęście na horyzoncie pojawił się pakiet Windows Live, zawierający w sobie program do obsługi poczty. W moim odczuciu Windows Live Mail spisywał się lepiej, niż osławiony Thunderbird, dlatego byliśmy ze sobą bardzo zżyci. No właśnie - byliśmy. Do czasu wprowadzenia pewnej aktualizacji, która pojawiła się w oficjalnym Windows Update tylko po to, by się pobrać, rozpocząć instalację i zakończyć swój żywot komunikatem o braku kompatybilności z moim systemem. Efekt? Witamy z powrotem, drogi Thunderbirdzie.
Pakiet Windows Live zawiera w sobie jeszcze kilka innych fajnych aplikacji, ale o ich teraźniejszym działaniu mogę sobie jedynie poczytać. Zajęcia praktyczne odbywam z użyciem produktów konkurencji.
Vista ma tylko kilkuprocentowy udział w rynku, więc możecie powiedzieć, że jako zdecydowana mniejszość nie mam co się burzyć. Ale użytkownicy z XP‑kiem na pokładzie stanowią około jedną trzecią wszystkich posiadaczy komputerów. Wobec nich Microsoft stosuje politykę jeszcze bardziej dyskryminującą, nie dosyć, że nie dając im już teraz nic, to jeszcze stosując chwyty poniżej pasa.
Promocja nowych produktów to rzecz jak najbardziej zrozumiała, ale nie powinna ona przyjmować takej formy, w jakiej robi to Microsoft. Nawiązując po raz kolejny do szefa placu zabaw, wygląda mi to tak: "Możecie robić babki w mojej najnowszej piaskownicy, ale najpierw musicie kupić moje najnowsze łopatki i wiadereczka. A jak nie, to spadajcie".
Postawiony przed takim dylematem - spadam; pobawić się samochodzikiem wujka Google'a lub lalkami cioci Mozilli.
Na HotZlocie w roku 2011 poruszyłem ten temat z jednym z przedstawicieli Microsoftu, który taką politykę swojego chlebodawcy tłumaczył różnicami w strukturze poszczególnych wydań Windowsa. Może i jakaś racja w tym jest. Pytanie tylko, jak to się wszystko ma do aplikacji innych firm? Taki Thunderbird na przykład może działać na wszystkim od Windowsa 2000 w górę; Firefox - od Windows XP do "8‑ki"; podobnie LibreOffice. I wiele innych programów, których twórcy nie mają problemu z dostosowaniem ich pod praktycznie każdy system.
Jeżeli Microsoft chce zmusić klientów do używania swoich (obiektywnie oceniając dobrych) produktów poprzez narzucanie im coraz to nowszego systemu operacyjnego, to raczej bardziej liczyć się powinien z bierną w tej kwestii postawą użytkowników, niż z szalejącymi słupkami sprzedaży nowego systemu. Udział w rynku Windowsa 8 pokazuje to jak na dłoni.
Microsoft swoją "8‑kę" wychwala pod niebiosa. Tak samo będzie z kolejnym systemem. I z kolejnym... A jeśli za hasłem "nowsze znaczy lepsze" pójdą dotychczasowe praktyki, mające na celu odcinanie użytkowników starszych systemów od najnowszych usług i programów powstających w Redmond, to któryś z takich strzałów we własną stopę może się okazać dla Microsoftu zabójczy. A rykoszet trafi nie tylko w krzywą sprzedaży, ale przede wszystkim w szarego usera, któremu już dziś nie trudno zauważyć, że dla Microsoftu jest on ważny tylko wtedy, gdy przynosi mu "zielone".