Siła „lajka”, czyli bez Fejsa ani rusz
Jakieś trzy, cztery lata temu, gdy Facebook na poważnie zaczął podbijać polską społeczność internetową, pewien mój wirtualny znajomy, redaktor naczelny internetowego serwisu sportowego, za pośrednictwem „słoneczkowego” komunikatora napisał do mnie takie zdanie:
Teraz bez Fejsa ani rusz!
Zdanie to padło w kontekście naszej rozmowy, kiedy to nie omieszkałem wyrazić swojego niezbyt przychylnego komentarza, gdy na wspomnianym portalu pojawił się panel z wykazem osób, które „to lubią”, a pod każdym newsem widniała maleńka, niebieska grafika z napisem „Lubię to!” Powszechne zafascynowanie Facebook'iem, spotęgowane zadrą wywołaną wcześniej portalem „Nasza-klasa”, wydało mi się wtedy obciachem, z którym nie chciałem mieć nic wspólnego.
Zdobyte doświadczenie życiowe, wraz z upływem czasu, często jednak zmienia nasze spojrzenie na różne tematy. Potrzebny jest tu tylko jeden bodziec, który zmusza nas do spojrzenia na jakąś kwestię pod innym, często całkiem różnym niż dotychczas, kątem. Takim bodźcem w moim przypadku było uruchomienie przeze mnie lokalnego internetowego serwisu informacyjnego, który swoim zasięgiem obejmować miał moją małą wieś, gminę i ewentualnie powiat. Ale przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia. W kontekście mojej strony to powiedzenie odnosiło się do liczby czytelników mojego serwisu, których (rzecz zrozumiała) chciałem mieć jak najwięcej.
Widząc coraz większe zainteresowanie Facebookiem, słuchając prawie codziennie, że ktoś wie to i tamto, bo przeczytał to na fejsie (a potem oczywiście „zalajkował” to), zacząłem nieco prostować swoje krzywe spojrzenie na twór pana Marka Zuckerberga. Treści internetowe tworzy się przecież dla ludzi i najlepiej jest, gdy treści te podaje się ludziom w najdogodniejszy dla nich sposób. I tu objawił mi się cały fenomen Facebook'a, który w swej prostocie genialnie jest w stanie „powiązać” setki osób jednocześnie; a wszystko za pomocą ikonki „Lubię to” i „Udostępnij”.
Newsy, które publikuję na swoim portalu, trafiają również na facebook'owego fanpage'a tego portalu. O puszczenie tych newsów w szeroki świat dba Facebook. I wystarczy tutaj tylko to, że ktoś „polubi” newsa. Dalej sprawa toczy się lawinowo - spięci w wielkiej facebookowej sieci „znajomi” widzą, co, kto, gdzie i kiedy „polubił”, dublują temat swoim „polubieniem”, wciągając w tę intrygę kolejne dziesiątki osób i tak oto news, który na portalu przeczytało 30 osób, stał się dzięki Facebook'owi obiektem zainteresowania osób w liczbie przykładowo stu. A jeśli prócz „polubienia” choć jeden z tych stu kliknie opcję „Udostępnij”, facebook'owa statystyka wskaże, że z naszym niewinnym newsem zapoznało się już osób 150. Z których każda, pod warunkiem, że news jest naprawdę godny „polubienia”, automatycznie staje się nośnikiem informacji dla kolejnych 150 facebook'owych maniaków. „Domino Day” przy czymś takim to pikuś...
Bez Fejsa ani rusz. Teraz i ja jestem wyznawcą tej teorii. W przypadku serwisów internetowych, w których nowe informacje pojawiają się praktycznie codziennie, aby być na bieżąco, trzeba ten serwis odwiedzać właśnie prawie dzień w dzień. Fanpage na Facebooku i publikowanie na jego łamach wszystkiego, co pojawia się na właściwym portalu, w przypadku, gdy taki fanpage zostanie „polubiony”, powoduje, że wszystkie te treści automatycznie trafiają do „lubiących to”. Nie ma potrzeby codziennego monitorowania portalu; facebook'owi czytelnicy otrzymują wszystko jak na tacy. Rozwiązanie na pewno wygodniejsze, niż newsletter czy kanał RSS.
Facebookowa taktyka puszczania informacji w świat moim zdaniem w chwili obecnej nie ma sobie równych. Jeden publikuje, dziesięciu „lajkuje”, pięciu udostępnia dalej i summa summarum - na końcu tego łańcucha znajduje się kilkaset osób. Nie ma nawet żadnej przesady w twierdzeniu, że konto na Facebooku śmiało może konkurować z „tradycyjnym” portalem internetowym. Warunek - musi żyć. Musi się tam pojawiać jak największa liczba newsów (oczywiście o odpowiedniej treści), by lud miał co „lajkować” i puszczać w świat.
Fanem prywatnego konta na Facebooku nigdy nie byłem. I nie jestem. I takowego nie posiadam. Ale nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto chce zdecydowanie poprawić poczytność prowadzonego przeze siebie serwisu, nie prowadził jednocześnie przypisanego do tego serwisu fanpage'a na Facebooku. Kto tak postępuje, dopuszcza się grzechu śmiertelnego, strzela we własną stopę i popełnia największy błąd promocyjno-reklamowy naszych czasów.