OpenOffice właśnie dogorywa. Dlaczego to dobra wiadomość?
04.09.2016 | aktual.: 06.09.2016 18:53
Czy można być prorokiem we własnym kraju? Rzekomo nie, a jednak moje prognozy sprzed zaledwie dwóch lat sprawdzają się krok po kroku.
Na początku tego miesiąca Dennis Hamilton, wciąż piastujący funkcję wiceprezesa projektu OpenOffice, opublikował bardzo długi list, w którym nakreślił proces jego wygaszania. Czytamy w nim, iż taki proces obejmuje m.in. udostępnienie bugzilli w trybie tylko do odczytu, zarchiwizowanie dotychczasowych tłumaczeń z bazy Poole czy udostępnienie źródeł i binarek pakietu. Wszystko to na wypadek, gdyby ktoś jednak w przyszłości zechciał powyższe dane wykorzystać.
(echo szyderczego śmiechu odbija się od ścian pustego pokoju pełnego deweloperów OpenOffice'a)
Powodem tej decyzji jest brak deweloperów na poziomie wymaganym do rozwoju. Ludzie (w tym ja) lubią powtarzać jak mantrę, że żaden projekt Open Source nie umrze, jeśli choć jeden deweloper wyrazi chęć jego rozwoju. Ta złota zasada, choć bardzo prawdziwa, nie znalazła zastosowania w projekcie o tak wielkim rozmiarze jak pakiet biurowy.
Ta garstka regularnych, najbardziej zawziętych i upartych wolontariuszy poległa niczym ostatni żołnierze Cesarstwa Japońskiego skrywający się w dżunglach na wyspach Pacyfiku. I tak jak żołnierze zostali oszukani przez Cesarza, tak wolontariusze zostali oszukani przez IBM‑a. To właśnie wyrachowany Big Blue w 2012 roku, hucznie głosił rewolucyjne, a w rzeczywistości bezsensowne plany odrodzenia projektu, bazujące m.in. na konwersji licencji z LGPL na korpolubą licencję Apache. Decyzja ta kosztowała projekt rok zwłoki, rok stagnacji, osiągając tym samym bardzo mizerne efekty. Docelowo zmiana ta miała przyciągnąć innych korporacyjnych graczy (analogicznie, tak jak to robi sam Linux), lecz - i można to powiedzieć dopiero z upływem lat - to nie licencja LGPL zniechęcała potencjalnych partnerów, a dominująca pozycja IBM‑a i polityka uprawiana w jego stylu.
Pierwszym dezerterem był nikt inny, tylko sam IBM. Firma wycofała większość swoich pracowników i zostawiła około dwóch. Po co? Chyba tylko do ratowania wizerunku.
Szeregowi żołnierze, a także niedobitki Niebieskiego zmieniły ton wypowiedzi z oskarżycielskiego na porozumiewawczy, jednak już wtedy było zbyt późno.
Jeszcze w 2010 roku konsumenci pytali Który pakiet jest lepszy? OpenOffice czy LibreOffice? Który z nich wybrać? Jeszcze wtedy odpowiedź była mocno niejednoznaczna, choć organizacja pracy i atmosfera w The Document Foundation raczej przyciągała nowych członków, niż ich odpychała i m.in. to kazało patrzeć przychylnym okiem na nowego członka, na tego Beniaminka w rodzinie FLOSS.
Już 4 lata później sytuacja OpenOffice'a była mocno niefajna, a kondycja projektu przypominała kondycję trupa zjeżdżającego do pieca krematoryjnego. Ostatni aktywiści ratowali sytuację promowaniem liczby pobrań pakietu, co de facto nie ma przełożenia na serce projektu. Społeczność użytkowników może być ogromna, jest to jednak bardzo niewdzięczna i roszczeniowa część społeczności. Sercem jest wąski krąg deweloperów, a ci wybrali LibreOffice'a - projekt wolny od dyktatorskich zapędów jednej firmy z dominującą pozycją. Projekt z pro społecznościową, a nie korpolubną licencją. Projekt, który scalał nadzieje cyfrowych hipisów, nadzieje o pracy ku idei 'pro publico bono' i o idei, która sama w swoich założeniach jest odporną na korporacyjny monopol. Bo czy oprócz darmowego piwa, jest coś lepszego od nergazmu powstałego w wskutek myśli Fuck you IBM! Fuck you yourself?
Właśnie wtedy apele społeczności OpenOffice'a o współprace pozostawały bez odzewu. I choć IBM już od dawna nie miał nic do powiedzenia (jeśli w ogóle cokolwiek), to dawne urazy i chęć dążenia we własną stronę uniemożliwiały konsensus.
Wielu użytkowników bezskutecznie postulowało o zjednoczenie projektów. Minęły kolejne 2 lata, a LibreOffice stał się na tyle dojrzałym i popularnym pakietem, że zgarnął niemalże wszystko. Rozłam zapoczątkowany 6 lat temu (Jezu, jak to było dawno temu) okazał się dobrą decyzją. Społeczność odeszła od decyzyjności Oracle'a, zagrała va banque i wygrała. Wygrała nie tylko prawo do samostanowienia, ale zyskała akademickich i przemysłowych sojuszników, a także wygrała bitwę o dominację w świecie FLOSS.
6 lat temu, gdy Oracle obdarował fundację Apache niechcianym bękartem, komentowano to prostymi słowami: Inkubator Apache to cmentarzysko projektów. Pechowo dla użytkowników, słowa te nabrały mocy dopiero w szóstym roku egzystencji.
Pechowo, ponieważ pakiet biurowy nie jest kawałkiem oprogramowania, który rozwijać może dowolnie mała drużyna. Tu liczy się już wyłącznie efekt skali, doświadczenie i efekt skali. Jeśli podmioty na rynku nie mogły się porozumieć, tenże rynek przeżuł i wypluł najsłabszego z nich.
Jednak co dalej? Co jest i co będzie?
Z punktu widzenia użytkownika nie stało się nic negatywnego. OpenOffice to brzydko pachnący trup i wreszcie ktoś to przyznał. Pora wziąć ten gwóźdź, wbić go w denko trumny i zakopać upadłą gwiazdę sceny FLOSS. Wierni użytkownicy pakietu wciąż mogą korzystać z LibreOffice'a.
Z punktu widzenia deweloperów LibreOffice'a, nie stało się nic bardzo znaczącego. LibreOffice jest projektem na tyle silnym, iż jego rozwój jest niezależny od OpenOffice'a. Być może nawet ta szóstka twardogłowych weteranów z fundacji Apache, przejdzie do konkurencji, jeśli tylko uzmysłowią sobie jak odległe są dawne krzywdy.
Z punkt widzenia szerszej społeczności LibreOffice'a, ruch ten jest bardzo korzystny, gdyż śmierć konkurencyjnego projektu wygeneruje setki newsów na portalach informacyjnych. Ich autorzy z pewnością zasugerują użytkownikom LibreOffice'a jako naturalnego następcę. To powinno wzmocnić świadomość o marce i zwiększyć zasięg projektu.
Czego powinno się oczekiwać? Na co mam(y) nadzieję?
6 lat temu, gdy Oracle [formalnie] nie podjął jeszcze decyzji co zrobić z projektem, The Document Foundation zaproponowało przekazanie praw do kodu i marki na ręce starej społeczności. Jednak fakt, że grono ludzi pracujących nad czymś przez ostatnie 10 lat chciało kontynuować projekt, nie był wówczas wystarczającym argumentem dla Larry'go Ellisona. Ten zdecydował się obdarować fundację Apache, a co wydarzyło się potem, wiedzą już wszyscy uczestnicy tego pogrzebu.
Uważam i tuszę, iż kolejnym krokiem po zamknięciu projektu OpenOffice'a, będzie przekazanie The Document Foundation praw do logotypu i marki. Tym samym dopełni się to, co z przyczyn politycznych zostało zablokowane ponad pół dekady temu.
Pozwoli to połączyć projekt z dużą bazę programistów z projektem, który dobrze się kojarzy dużej liczbie odbiorców. Wszak marka "OpenOffice" to anglosaskim świecie chwytliwa nazwa i kapitał budowany systematycznie od piętnastu lat (od 2001 roku).