iPhone 4 odzyskuje zasięg
Antennagate już na pewno nie będzie tym, czym afera Watergate była dla prezydenta Nixona. A było już tak fajnie - kręcone gdzieś w piwnicach filmy o „uciekającym” zasięgu, instruktaże, jak trzymać iPhone’a żeby mu osłabło (to wcale nie takie proste), profesjonalne analizy o ilości zrywanych rozmów i uradowane oblicza managerów konkurencji, którzy z nieskrywaną satysfakcją z formułki „a nasz telefon to można trzymać jak się chce, o...” uczynili motto swoich kampanii reklamowych. Tak fajnie już było i komu to przeszkadzało?
No na pewno przeszkadzało Apple. Po raz pierwszy jak sięgam pamięcią, firma prezentowała wyraźne oznaki zakłopotania. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek wcześniej Steve Jobs w publicznym wystąpieniu tłumaczył się z wpadek swojej firmy. Okazji ku temu było wyjątkowo niewiele, a te które się zdarzały nie kwalifikowały się do tak ostatecznych wystąpień. Z drugiej strony żadna z wcześniejszych „przygód” nie sprowokowała ani mediów ani konkurencji do tak histerycznych reakcji, bo na szczęście dla Apple w tamtych czasach firma nie deptała po palcach tylu wpływowym konkurentom, którym dzisiaj podbiera sprzed nosa co raz to nowe kawałki tortu, doprowadzając ich tym do zrozumiałej irytacji. Antenowa afera była jak dar z niebios i to w najlepszym momencie, w chwili kolejnego triumfu Jobsa, który po premierze iPada szybciutko poszedł za ciosem z nowym iPhonem. O Jezu, jak fajnie dokopać dużemu!
Bez większego problemu znajdziemy w sieci pisane w ostatnich kilku miesiącach poważne teksty o konsekwencjach źle zaprojektowanej anteny. Wyziera z nich obraz iście apokaliptyczny - kryzys Apple może doprowadzić do upadku firmy! Naprawdę, pisali tak nawet szanowani analitycy, którzy prześcigali się w diagnozach i dobrych radach. Pojawiły się nawet tak kuriozalne podpowiedzi, aby Apple wycofało z rynku wszystkie nowe iPhone’y, bo w przeciwnym przypadku to... strach się bać. Nakręcanie spirali niezadowolenia stało się wręcz sportem i mało kogo interesowało, jak sprawy mają się naprawdę. Nawtykać Apple stało się cnotą.
W polskim Internecie Apple nie cieszy się takim respektem jak na przykład w USA. I to nie tylko wśród piszących komentarze, ale nawet wśród publicystów wydawnictw branżowych (z litości nie wymienię tytułów). Ot, taka gmina... Można nawet przypuszczać, że mistrzostwo Świata w dyscyplinie dokopywania Stefanowi powinno bezdyskusyjnie przypaść naszej części Internetu. Prawdopodobnie nigdzie na świecie nie powstało tyle krytycznych i kpiarskich tekstów i opinii o urządzeniu, którego jeszcze nikt nie widział na oczy. A na pewno nie widzieli go piszący. To prawdziwa Sztuka - tak, przez duże „S”.
Oprócz mniej lub bardziej (z zasady mniej) merytorycznej krytyki samego urządzenia z polskich stron możemy się dowiedzieć o pewnych szczególnych cechach amerykańskich użytkowników Apple - to po prostu bezmyślne gręboły chodzące na pasku speców od marketingu, którzy kupią wszystko co ma jabłko na obudowie, i to za każde pieniądze. Byle to jabłko było - taki prostacki lans. No po prostu kretyni, nie to co nasi swojscy świadomi użytkownicy - dla nich nawet gdyby iPhone był jedynym na świecie telefonem, to nawet kijem by go nie dotknęli taki to badziew. Już lepiej tam‑tamem SMS‑y wysyłać.
Niestety, wszystkich naszych „świadomych użytkowników” czeka kolejne naprawdę bolesne rozczarowanie. Hasło o trzymanym byle jak telefonie chyba też będzie musiało zniknąć z billboardów. Ci nieszczęśni, nieświadomi Amerykanie znowu zawiedli na całej linii. Ze swoimi wypchanymi portfelami i bez odrobiny krytycyzmu znowu zaufali firmie z Cupertino. 93% użytkowników iPhone 4 jest zadowolonych ze swojego telefonu (72% nawet bardzo), co jednak jest gorszym wynikiem niż miał iPhone 3GS - satysfakcjonował nawet 99% użytkowników (82% bardzo zadowolonych). Tych opinii nie zmieniła nawet afera z anteną. Ba, zdecydowana większość problemu nawet nie dostrzegła. Demonizowane utrata zasięgu i zrywanie połączeń okazują się problemami co najmniej dętymi - tylko 5,2% użytkowników sygnalizowało incydenty tego typu, co jest wskaźnikiem mniejszym niż w przypadku 3GS (6,3%), który problemów z anteną przecież nie miał. Jeżeli dołożymy do tego wyniki analiz prowadzonych wobec dostawców usług (podobne wykonuje się także u nas), to okazuje się, że te zrywane połączenia wcale nie muszą być winą telefonu - AT&T (w tej sieci działają wszystkie iPhone’y) globalnie rejestruje 5,8% zrywanych połączeń! Verizon jest pod tym względem wyraźnie lepszy.
Dane te (i jeszcze sporo innych) nie pochodzą z Apple, nie są elementami tego zakręconego, mitycznego marketingu. Opracowała je firma badawcza ChangeWave Research i opublikowała w serwisie InvestorPlace. Zapraszam do lektury całości, bo powyżej wykorzystałem tylko kilka informacji i to w sposób odrobinę manipulancki (jak na fana Apple przystało).
Na koniec drobna uwaga odnośnie hipokryzji konkurencji. Przy ognisku rozpalonym za sprawą wadliwej anteny ogrzać chciało się wielu, jechali (i jeżdżą nadal) po Apple bez cienia litości. Gdy w odruchu rozpaczliwej obrony Apple zaczęło wskazywać na podobne uchybienia w konstrukcjach konkurencji, podniosły się od razu głosy świętego oburzenia z sakramentalnym „a u was biją murzynów” na czele. Jeden z azjatyckich producentów (LG lub HTC, nie pamiętam w tej chwili) popełnił nawet oświadczenie, że tak, ich telefon faktycznie gubi zasięg gdy się go niewłaściwie chwyci, ale oni lojalnie i odpowiedzialnie informują o tym swoich klientów. W instrukcji obsługi telefonu zamieszczony jest rysunek (chyba z myślą o tych „amerykańskich” klientach), na którym jest ładnie pokazane gdzie paluszkami nie dotykać żeby rozmowa się udała. I jak myślicie, gdzie tych paluszków nie można przykładać? Ano w miejscu, w którym telefon zwykle chwyta się w sposób naturalny, z tyłu obudowy na wysokości ucha. Bez jakiejś wyjątkowej gimnastyki, nie przypadkowo, jakimś fragmentem dłoni. Ale przecież wszystko jest OK - opisane i narysowane. Teraz wyobraźcie sobie sytuację, w której Apple w kolejnym iPhone X daje taki rysunek w swojej instrukcji. Co? Trudno sobie wyobrazić?