Wieczny trial, czyli na czym zarabiają WinRAR i przyjaciele?
Wszyscy znamy ten stary i zużyty dowcip, w którym twórcy archiwizatora WinZip urządzają w siedzibie firmy imprezę, bo ktoś na świecie, przypadkiem, pierwszy raz kupił licencję na ten program. Wiadomo oczywiście, że nie jest tak, że kompletnie nikt nie kupuje licencji na WinZip czy WinRAR. Ale ta nieskończona wyrozumiałość okresów próbnych nierzadko skłania do zastanowienia. Jakim cudem taki model jest opłacalny, skoro tak łatwo go obejść? Na czym tak naprawdę zarabiają twórcy owych programów, regularnie przecież aktualizowanych? Spróbujmy odpowiedzieć na te pytania.
08.12.2019 | aktual.: 08.12.2019 15:16
Nawyki
WinRAR należy do nieszczęsnego panteonu programów instalowanych z przyzwyczajenia. Oddane grono "ekspertów", dysponujących przestarzałą wiedzą i zeszklonymi umysłami, twierdzi uparcie, że życie bez niego jest niemożliwe. Jeżeli akurat nie chodzi o przekonanie, że jest to jedyny działający archiwizator (co jest srogą bzdurą), to przytaczane bywają argumenty stanowiące, że jest to najlepszy otwieracz samych plików RAR oraz innych, rzadszych formatów.
Istotnie, złożone archiwa wieloczęściowe RAR utworzone w programie WinRAR i zaszyfrowane hasłami bezpieczniej rozpakowywać prawdziwym WinRAR-em, a nie np z pomocą programu 7-Zip. Podobnie z tworzeniem takich archiwów. To potrafi zrobić wyłącznie WinRAR, zresztą nawet z licencją otwartych dekompresorów bywa różnie.
Z tym, że (wbrew opinii niektórych) czasy wszechobecnych, mocno skompresowanych archiwów wieloczęściowych już się dziś skończyły. Dziwne, ciężkie pliki RAR przechowujące wewnątrz jeszcze dziwniejsze treści są dziś raczej domeną wątpliwie legalnych punktów dystrybucji typu niepilnowane, abonamentowe dyski chmurowe, portale warezowe i Usenet. Scenariusze, w których RAR jest najlepszym wyborem i gdzie to pliku RAR możemy najpewniej spodziewać się od współpracowników, uległy znacznej redukcji już wiele lat temu.
Specyficzne potrzeby
Z pewną dozą niesprawiedliwego uogólnienia można zatem stwierdzić, że płatnych archiwizatorów będą używać miłośnicy rzadkich hobby lub ludzie z antycznymi, nieco szkodliwymi nawykami. Tych pierwszych jest mało, a ci drudzy raczej nie są skorzy do płacenia za oprogramowanie do domowego użytku. Trudno opierać model biznesowy na takich grupach, musi to więc działać w inny sposób. I tak też jest w istocie.
Choć nie ulega wątpliwości, że użytkownicy indywidualni z legalną licencją na programy WinZip, WinRAR lub Total Commander gdzieś istnieją, to zdecydowaną większość klientów takich "wiecznych" programów stanowią firmy. Powody są tutaj bardzo ciekawe, bowiem zainteresowanie firm niekoniecznie wynika z tego, że rzeczywiście potrzebują one tych konkretnych programów. Krótko mówiąc, potrzebują one... faktur, a na bezpłatne programy faktury raczej nie dostaną. Powodów jest więcej, a oto kilka z nich:
Skostniały proces
Im większa firma, tym bardziej skomplikowane są w niej procedury zakupu oprogramowania. Tym gorzej, jeżeli firma zajmuje się akurat tworzeniem własnego oprogramowania, nie daj Boże integrującego się z jakimś innym. Programiści, przynajmniej ci etatowi, starają się nie wymyślać koła na nowo, więc jeżeli potrzebują algorytmu kompresji, to spróbują najpierw poprosić o niego system. A że Windows potrafi na tym polu rozczarować (oferując żałosny IExtract oraz karkołomnie dostępny, ograniczony ZIP), pozostają dostawcy zewnętrzni. I tutaj zaczyna się jazda.
Jasne, można użyć programu 7-Zip, ale czy wolno go dostarczyć razem z programem? Czy nie skończy się to koniecznością udostępniania źródeł? Musi się temu przyjrzeć Jaśnie Dział Prawny, a licencja sprzedawanego produktu musi zostać rozszerzona o informacje dotyczące licencjonowania komponentów o otwartym źródle. W przypadku zakupu licencji na oprogramowanie, taka wątpliwość znika. Kod jest zamknięty, licencja na użytek biblioteczny nie "przecieka" do licencji produktu, dział prawny nie musi nic robić, wszyscy są szczęśliwi, choć wydano bez sensu pieniądze.
Certyfikat pochodzenia
Do kogo się zwrócić, jeżeli darmowy program nie działa? Jak to do nikogo? Dla pozostałych komponentów zewnętrznych są numery telefonu do supportu, napisane na pudełkach i kartach licencyjnych. Decydenci wolą więc czasem wziąć produkt, który świadczy jakąś postać telefonicznego wsparcia technicznego, nawet gdy doskonale wiadomo, że nigdy nie będzie potrzebne. To bywa łatwiejsze, niż długie tłumaczenie, kogo będzie trzeba pozwać, jeżeli akurat ten komponent nawali.
To wcale nie jest zmyślone zjawisko. Dokładnie ten sposób myślenia jest źródłem zapisów brzmiących "Debian GNU/Linux comes with ABSOLUTELY NO WARRANTY, to the extent permitted by applicable law" oraz "this software is delivered AS IS, które zwalniają twórców z ponoszenia odpowiedzialności za awarie wywołane ich programem. Należy tu podkreślić, że dokładnie taką samą klauzulę zawiera... sam WinRAR (punkt 5), więc nie da się ich pozwać za awarie. Dziś już naprawdę mało kogo da się pozwać za awarię oprogramowania, jeżeli nie podpisano z nim jakiejś kosmicznej, oddzielnej umowy. Ale to nawet nie o to chodzi.
Wsparcie techniczne
W oczach osób odpowiedzialnych za inwentarz oprogramowania, w przypadku komponentów darmowych i/lub otwartych nie istnieje ścieżka odpowiedzialności. Może i nie ma licencji pozwalającej na sądzenie się z twórcą w przypadku utraty danych, ale jest pomoc techniczna! Dodatkowe ogniwo, pozwalające udowodnić w razie katastrofy, że "zrobiono wszystko, co było w naszej mocy". A nie powiedzieć "zawiódł darmowy komponent, nic się nie dało na to poradzić!".
Tak naprawdę, powyższe powody są ze sobą mocno powiązane. Obecność wsparcia wymusza istnienie podmiotu odpowiedzialnego, który jest potrzebny tylko dlatego, że tak mówią jakieś wytyczne nieaktualizowane od dwudziestu lat. Nie da się zlikwidować jednego problemu bez usunięcia pozostałych. Nie uda się przekonać niektórych, że wsparcie techniczne jest niemożliwe, bo należałoby jednocześnie uświadomić tych samych ludzi, że licencja i tak nie oferuje gwarancji, a otware źródła nie zagrażają własności intelektualnej. To wszystko są niby oczywistości, niby wszyscy to wiedzą, ale ktoś gdzieś kiedyś męczył się z jakimś corner casem, gdzie akurat licencja i/lub brak wsparcia były problemem. Więc na wszelki wypadek wszyscy idą z prądem. I siłą inercji podtrzymują zwyczaj kupowania licencji na przeróżne programy, przy całej świadomości bezsensu owego przedsięwzięcia.
Budżet
Istnieje dziwne przekonanie, że firmy, w przeciwieństwie do tzw. budżetówki, nie marnują pieniędzy. To nieprawda. I to w dodatku dość krzywdząca dla pracowników budżetówki. Nikt bowiem celowo nie marnuje pieniędzy, nigdzie. Każdy ma przecież świadomość, że lepiej mieć te pieniądze, niż ich nie mieć. Ta wspaniała, acz płytka mądrość skutecznie uczy ludzi oszczędności i nie pozwala o sobie zapomnieć. Co innego, gdy pieniądze nie należą do ludzi, którzy je wydają. Motorem decyzyjnym nie jest już wtedy oszczędność. Oznacza to, że to nie pieniądze są marnowane, a budżety. Stanowią one bowiem doskonałą metodę anonimizacji funduszy. Oderwania ich od poczucia rozsądku i instynktu samozachowawczego, wykazywanego przez właścicieli.
Gdy programista musi wydać swoje pieniądze na jakiś brakujący komponent, znajdzie darmowy odpowiednik i jeżeli biurokracja nie jest naprawdę przerażająca, postara się o jego zaaprobowanie. Gdy jednak fundusze na komponenty znajdują się w mitycznym budżecie, o wiele szybciej jest po prostu kupić coś certyfikowanego/kupionego wcześniej, niż decydować się na biurokratyczną przeprawę. Dzięki wprowadzeniu bufora w postaci budżetu, aktem zaradności przestaje być unikanie zbędnych wydatków, a zaczyna – dowiezienie goli kwartalnych i minimalizacja rozmów, które trzeba odbyć. Decydenci zjedzą zatem budżet kupując płatny soft dostępny za darmo, ponieważ to nie są ich pieniądze. Straszne? Trochę tak, ale dzieje się wszędzie wokół. Budżety to doprawdy wyzwalające zjawisko, które dostarcza ludzkości platformę do manifestowania najpodlejszych form samorealizacji.
Aż tak źle?
Nie możemy przesadzić w drugą stronę i stwierdzić, że całkowitą siłą pędną biznesów typu WinRAR lub Total Commander jest zinstytucjonalizowane szaleństwo. Owe programy (zwłaszcza ten drugi!) mają niewątpliwe zalety, które jest sens spieniężać. Chodzi tu raczej o zidentyfikowanie zjawisk sprawiających, że sprzedaż oprogramowania tego typu nigdy nie ustanie. Nadbudowa organizacyjna i lata podtrzymywanej kultury pracy są niemożliwe do rozmontowania w krótkim czasie. I dotyczy to nie tylko małych bibliotek i komponentów użytkowych. Istnieją całe pakiety oprogramowania instalowanego z przyzwyczajenia, standardy implementowane "bo tak" (za ciężkie pieniądze) i sprzęt kupowany tylko dlatego, że wszyscy inni też go kupują. Alternatywą jest rozsądek lub bunt. Są to jednak zjawiska wywrotowe i rewolucyjne, a rewolucje są drogie i wymagają pozwolenia od Działu Prawnego.