Ace Combat X: Skies of Deception
Nadal mam w głowie słowa Sony odnośnie pragnienia firmy by na PSP uderzyć z masą nowych tytułów, że świeże pomysły będą priorytetem. Tymczasem to, co widzimy obecnie to zalew kolejnych części znanych serii, może więc “port-able” w nazwie konsolki nie wzięło się znikąd. Niby najgorsza w tym wszystkim jest marna jakość podobnych konwersji. Namco z nowym Ace Combat zadaje na szczęście kłam podobnym opiniom i mimo małego nagłośnienia premiery, dostarcza graczom całkowicie nową odsłonę swojej flagowej sagi, a przy okazji najlepszą grę o samolotach na PSP.
18.06.2007 | aktual.: 01.08.2013 01:55
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Osoby mające nikły kontakt z jakąkolwiek wydaną dotąd częścią Ace Combat, są często zaskoczone, że seria ma nad podziw rozbudowaną fabułę. Edycja na przenośną konsolkę Sony nie jest uboższa pod tym względem - renderowane dotąd filmiki zamieniono jedynie na rysowane delikatnie mangową kreską kadry przedstawiające kolejne fazy konfliktu. Konfliktu pomiędzy republiką Aurelii (to ci dobrzy, w tym gracz), a armią Leasath. Gra zaczyna się mocnym akcentem, gdyż podczas wykonywania jakiejś misji, nagle ginie cała eskadra i tylko my cudem uchodzimy z życiem. Jak się za chwilę okazuje, sprawcą całej rzezi był Gleipnir – latająca forteca wyposażona w tajemniczy laser i wprost najeżona działkami SAM. Zajmuje ona cały ekran i rzeczywiście wygląda solidnie. Oczywiście naszym zadaniem jest zbliżenie się do niej oraz jej anihilacja. Nie stanowi to jednak nawet połowy gry - tytuł składa się z piętnastu misji, a finalnie weźmiemy udział w odzyskiwaniu stolicy kraju, zmierzymy się także z jeszcze bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem niż wspomniana powietrzna warownia. Sama wojna to nie całość opowiadanej historii. Jej dwuwarstwowość objawia się też pytaniami o prawdziwych zwycięzców takich starć, także pogłębienie tematu jest znakomicie zrealizowane.
Mamy wspomniane przerywniki obrazkowe ze świetnym narratorem. Poza tym dużą role odgrywają nasi partnerzy-piloci w powietrzu. Ich mocno ekspresyjne zachowania nadają dynamiki starciom i przy okazji budują jakąś więź między graczem, a latającą eskadrą. Gra jest zwyczajowo poskryptowana i wkurzają te same dramatyczne teksty przy powtarzaniu misji, ale ogólnie rzecz biorąc jest to udany patent. Seria zawsze słynęła ze specyficznego podejścia do gier lotniczych, przy wersji przenośnej Namco nie zdjęło nogi z gazu – dostajemy dopieszczoną i dopakowaną część, w którą powinien zagrać każdy fan poprzednich odsłon.
Zaczynając od mozolnego odbijania kolejnych miast republiki Aurelii, co kilka misji mamy możliwość wyboru drogi. Nie są to jakieś iluzje nieliniowości, bo Ace Combat X można i powinno się przejść dwa razy. Przykładowo mamy zaznaczone cztery lokalizacje, zaś “główny wątek” dotyczy tylko jednej. Przechodząc na szybko nie trzeba się zastanawiać, czy zlikwidować najpierw flotę, wspomóc osamotnione sojusznicze jednostki na dalszym froncie, odeprzeć atak wroga na już zdobyte miasto czy bez wytchnienia przeć do przodu. Mapka półwyspu, na którym rozgrywa się akcja nie jest duża, ale zawsze jest coś do roboty, a gracz musi podejmować konkretne decyzje. Na szczęście wszystko jest przemyślane, każdy cel zostaje nam dokładniej przybliżony przez sztab, więc mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać na froncie.
[break/]Przynajmniej na początku misji, bo zwykle po wykonaniu zadania, niespodziewanie coś się dzieje i nasza interwencja musi być natychmiastowa. Bardzo podobały mi się zróżnicowane cele do osiągnięcia. To ważne przy takiej grze, bo zazwyczaj gdzieś za rogiem już czyha monotonia... Tutaj nie ma na nią ani miejsca, ani czasu. Jesteśmy rzucani do eskortowania oddziałów lądowych, jest misja gdzie trzeba rozwalić nadajnik zakłócający działanie naszego radaru (a więcej i namierzanie przeciwników), mamy bombardowanie konkretnych budynków, niszczenie okrętów zanim dotrą do portu, a pośród tego zawsze trafia się mrowie upierdliwych oponentów ochoczo wskakujących na nasz ogon oraz posyłających rakiety na lewo i prawo. Zdarzają się także ciekawe przerywniki: musimy wystartować z lotniskowca albo wykonać manewr tankowania w powietrzu. Nie są one obowiązkowe i można pominąć je jednym przyciskiem, ale nadają ciągłości rozgrywce. Na każdej mapie ulokowano także ukryte jednostki dające specjalne bonusy do oceny wykonania zadania, ale ich znalezienie to najczęściej łut szczęścia, bo nierzadko czas przeznaczony na misję jest wymierzony dość precyzyjnie. I każde jego przekroczenie oznacza game over.
Sterowanie jest dopasowane do możliwości handhelda i „pieprzyk” sprawuje się tutaj znakomicie. Spusty odpowiadają za zmianę prędkości, a reszta klawiszy służy do namierzania i odpalania broni, pokładowego karabinu lub rakiet. W czasie rozgrywki przeszkadza za to złe skalowanie mapy, bo różnica pomiędzy największym, a średnim zbliżeniem jest jak przeskok między Kasią Cichopek, a Marcinem Hakielem. Na maksymalnym zoomie widzimy malutki fragment mapy, ale gdy oddalimy obraz będzie ciężko znaleźć przeciwników. Drobiazg, jednak ma wpływ na komfort zabawy. Z całej rozgrywki najbardziej pokazowe są spotkania z bossami w rodzaju samej latającej fortecy chociażby. Sposób na wroga znajdujemy dość szybko, walka jest dynamiczna i sycąca, ale nie określiłbym jej jako prostą. Chyba, że jako proste nazwalibyście lawirowanie wśród nieprzerwanego strumienia pocisków.
Na przeszkodzie próbuje stanąć nam sztuczna inteligencja wrażych pilotów. Mimo kilku poziomów trudności nie jest ona niebotyczna, ale w zestawieniu z ilością atakujących oraz upływającym czasem wystarczająca, by przyprawić nas o szybsze bicie serca. Niewiele jest przyjemniejszych rzeczy niż skoszenie samolotu z karabinu, zatoczenie koło, posłanie dwóch rakiet następnemu, by finalnie – lecąc tuż nad ziemią – zasiać pożogę w bazie wroga. Oponenci starają się nas okrążyć, w dalszej części gry częściej używają rakiet. Kiedy jesteśmy namierzeni, cały HUD miga, musimy wówczas zmienić wysokość lotu i przyspieszyć, by uniknąć trafienia.
Zniszczenia naszej maszyny są pokazane w przystępnej formie w prawym dolnym rogu – mamy zarówno poglądową mapkę samolotu, jak i procentowo stopień uszkodzeń - nie ma mowy tego przegapić. Przy większości misji towarzyszy nam kilka sojuszniczych samolotów, ale ich przydatność jest znikoma. Tworzą tylko tło do naszych podniebnych zmagań, strącając wroga sporadycznie, za to ekstrawertycznie reagując na nasze udane akcje. Nie powiem, żebym się nie uśmiechnął, gdy zestrzeliwszy oponenta, usłyszałem okrzyk aprobaty “On jest najlepszy!”. Podsumowując, obraz AI nie jest specjalnie różowy, lecz absolutnie nie odbiera to grze grywalności. Mając na karku sześć myśliwców o skuteczności ogniowej powyżej 80%, gracz tylko odkładałby konsolkę sfrustrowany. Jest kilka trudniejszych misji, w ostatniej przeciwnicy mają znaczną przewagę, ale zawsze są w zasięgu naszych możliwości. Zadania trwają około piętnastu minut - w tym elemencie osiągnięto idealną symbiozę z peespekiem i ideą przenośnego grania.
[break/]Za zwycięstwa dostajemy kasę, za którą kupujemy nowe samoloty, a potem wyposażamy je w nowe bronie oraz części. Maszyn jest aż 40 do odkrycia i mamy tutaj pełen przekrój: mogą to być masywne A-10A, zwrotne F-15E czy kozacko wyglądające Cariburn (skrzydła wygięte do przodu). Dostępne są władcy nieba znani z telewizji (F-22 Raptor), jak i samoloty będące w sferze konceptów, ot chociażby F/B-22 – świetny design, skrzydła uformowane w jednolity trójkąt. Każda z maszyn jest na swój sposób imponująca, widać że graficy przyłożyli się do tego elementu. Odwzorowano każdą lotkę, silniki cudownie grzeją się przy przyspieszaniu, zaś oglądanie replay`ów z naszych zmagań to przyjemność dla oka. W dodatku, samoloty różnią się statystykami – przechodząc grę trzeba dobierać je odpowiednio do sytuacji. Atakując statki, na niewiele zda nam się wysoka skuteczność powietrze-powietrze. Na szczęście gra nie popadła w zbytnie zagmatwanie i zorientowanie się w przydatności samolotu trwa chwilę. Gdy wybierzemy model wybitnie nieodpowiedni do celów misji, gra grzecznie się spyta czy podjęliśmy tę decyzję świadomie. Miło.
Widać, ze Namco w dużym stopniu opanowało bebechy PSP - Ace Combat X jest chyba szczytowym osiągnięciem pod względem loadingów. Misje ładują się pół minuty, a ich restart odbywa się... natychmiast. (Czy czyta nas ktoś z Konami?) Jak pisałem, modele samolotów prezentują się doskonale. Trochę gorzej wypadają nijakie czołgi i ubogie w szczegóły statki. Tradycyjnie po oczach razi płaska ziemia okraszona nielicznymi zabudowaniami – nic specjalnego. Niebo, czyli teatr naszych zmagań spełnia swoje zadanie – nie rozprasza, a czasem przy słońcu przebijającym się przez chmury dostarcza pozytywnych wibracji. Starcia są efektowne, samo namierzanie polega na utrzymaniu wroga w zasięgu przez parę sekund i wystrzeleniu rakiet, więc jest wygodne. Pisałem już o bojowych okrzykach przyjaciół (oponenci też wrzeszczą), muzyka nie wpada w ucho – jest, ale jakby nieobecna. Multiplayer obsługuje tylko tryb ad hoc (4 graczy), jak wiadomo w Polsce ciężko jest znaleźć kogoś do gry. Szkoda.
Ace Combat X: Skies of Deception to pełnoprawna część serii, w oczekiwaniu na wersję na PS3, miłośnicy tytułu powinni zaopatrzyć się w PSP z egzemplarzem gry. Mimo ogólnie cienkiej inteligencji przeciwników oraz paru drobnych mankamentów, spędziłem miło przy tytule te kilka godzin. Pierwsze przejście z wykonaniem wszystkich misji to jakieś 6 godzin, ale zawsze zostają potem alternatywne drogi i tryb Free Mission. Produkt Namco przeszedł trochę bez echa, a moim zdaniem przebija miodnością kilka szumnie reklamowanych tytułów na handhelda Sony.
Do gry optymistycznie nastraja animowane intro, gdzie w dymie zostawianym przez samonaprowadzające się rakiety, walczą dwa myśliwce. Mamy emocje, odpowiednią dawkę adrenaliny i sposób ujęcia akcji, który nie pozwala przerwać filmiku i tylko potęguje chęć rozpoczęcia zabawy. I taka jest cała gra – nie zniechęca, czas szybko płynie i obecnie nie ma dla niej konkurencji. Czy trzeba polecenia? Zręcznościowy charakter rozgrywki pozwala nawet amatorom szybko wgryźć się w Ace Combat X, a chyba każdy facet marzył kiedyś by zasiąść w kokpicie myśliwca i pokazać, kto ma większą rakietę.