Alone in the Dark
Lubię, kiedy tytuł dorasta do poziomu, który jeszcze przed premierą wieszczyli twórcy. Dzięki temu gracze dalej wierzą w pewnego rodzaju uczciwość dewelopera. Alone in the Dark jest specyficznym przypadkiem pozycji w zasadzie mającej to wszystko, co obiecało nam studio, ale nie posiadającej tego, o czym się w zapowiedziach po prostu nie mówi. Wszelkie te drobne rzeczy, które uważamy po prostu za „domyślne” - czyli dobre, proste w obsłudze sterowanie, czy trzymanie pewnego porządnego poziomu - nie przyszły niestety do głowy programistom z Eden Games. Aż trudno mi w sumie uwierzyć, że tak pożerająca fundusze produkcja, jak najnowsze Alone in the Dark nie miało porządnego (jeśli miało jakikolwiek) betatestingu.
18.07.2008 | aktual.: 01.08.2013 01:53
Lecz po kolei. W grze wcielamy się w postać znanego z części poprzednich Edwarda Carnby’ego, wokół którego jak wiemy niesamowite wydarzenia mnożą się niczym grzyby na mazurskiej łące po solidnym, wrześniowym deszczu. Ed nagle budzi się w czasach obecnych, nie wie gdzie jest, nie wie o co chodzi, ale widzi gości w czarnych szatach, którzy najwyraźniej nas pojmali. W pokoju jest jeszcze jakiś starszy pan, z wyglądu ksiądz. On także jest więźniem. I teraz panowie oprawcy zamierzają nas po prostu zabić. Jeden z nich w tym celu prowadzi Edwarda na dach budynku, ale wieżowcem nagle wstrząsa tajemnicza siła uwidaczniająca się na ścianach w postaci czerwonych, krwawych smug. Dość powiedzieć, że wrogi typ w widowiskowy sposób ginie, a my bierzemy się za rozwikływanie zagadki tego wszystkiego.
Tak zaczyna się nasza podróż aż do źródła największego zła, które postanowiło zemścić się na rodzaju ludzkim (a jakże). Pierwszym zadaniem jest ucieczka z walącego się, płonącego wieżowca, co niestety do prostych nie należy. Znaczy, nie byłoby pewnie trudne gdyby nie totalnie bzdurny sposób sterowania zaserwowanym nam przez twórców (o tym jednak później). Zanim zdołamy się wydostać spotkamy jeszcze dwie osoby, te zaś pomogą Edwardowi rozeznać się w aktualnej sytuacji. Potem przyjdzie nam również poprowadzić samochód ulicami walącego się w gruzy Nowego Jorku, czyli coś, co bohater każdego amerykańskiego filmu katastroficznego o wulkanie, trzęsieniu ziemi czy tam wielkim zielonym potworze potrafi najlepiej. Zwiedzimy przy tym i Central Park.
W tego typu produkcji najważniejszy jest klimat. A tutaj trudno jest powiedzieć, czy Alone in the Dark to jeszcze survival horror, czy też już ledwo poprzetykany elementami walki z potworami symulator rozchodzenia się płomieni po ścianach. Mało jest tu tytułowej samotności, a co do mroku to tak zachwalany przez twórców system realistycznego ognia skutecznie walczy z ciemnością, i to o wiele lepiej niż potrafimy to zrobić my. Na każdym kroku widać, że studio miało świetną wizję, pełną nowych pomysłów i zdumiewających rozwiązań. Szkoda tylko, iż twórcy zapomnieli, że ich gra to nie film, ani serial telewizyjny i tutaj gracz jest najważniejszy, nie zaś wyłącznie zakręcona fabuła. Ci jednak, którym uda się przebrnąć przez głupie momenty i podstawowe wpadki „przy pracy” mają szansę na sam koniec powiedzieć: gdyby tytuł robiło Valve wyszłaby z tego fajna produkcja…
[break/]Dobrze, wyjaśnijmy wreszcie sprawę nieszczęsnego sterowania. Po pierwsze, nie wiadomo dlaczego przeniesiono klawiszologię prosto z konsoli. Więc gdy zdarza się coś niesamowitego, na przykład wsysa nas ściana, na ekranie pokazuje się oznaczenie przycisku, który musimy szybko wdusić, ale broń boże nie jest to na przykład „Spacja” albo „E”, tylko akurat symbol znany z padów. Co jeszcze? Alone in the Dark proponuje nam dwa sposoby oglądania rozgrywki. Widok z pierwszej osoby służy głównie do strzelania z pistoletu albo na przykład posługiwania się gaśnicą (a to będziemy robić nader często). Kłopot w tym, że już takie choćby wchodzenie po linie odbywa się przy kamerze zawieszonej gdzieś, gdzie wybrali to sobie twórcy. Co chwila zmiana widoku, dezorientacja i gracz przestaje czerpać radość rozgrywki.
Łazimy Edwardem po pokoju i znajdujemy gaśnicę (kamera zewnętrzna), podnosimy ją, aby obok ugasić płomienie (pierwsza osoba) i rozwalamy nią drzwi (widok zza pleców). W drugim pomieszczeniu dostrzegamy potworka, stąd instynktownie wyciągamy pistolet – tutaj ponownie wskakuje FPP. Granie w Alone in the Dark składa się właśnie z takich bardzo irytujących przeskoków. A żeby było jeszcze ciekawiej samo rozłożenie funkcji na klawiaturze zabija. Trudno to opisać słowami, ale może za reprezentacyjny posłuży fakt, że w domyślnych ustawieniach za skok z liny odpowiada guzik „Print Screen”. Zaskoczeni? Ja byłem. Oczywiście tego, iż kamera miejscami potrafi zaklinować się pod niesamowicie dziwnym kątem się domyśliliście.
Nie można za to odmówić twórcom ciekawych wizji. Dla przykładu, dynamiczna ucieczka w taksówce rozwalanymi w kawałki przez tajemniczą siłę ulicami Nowego Jorku prezentuje się bardzo fachowo. Tylko rozgrywa beznadziejnie. Nie dość, że samochód reaguje przedziwnie na nasze poczynania, to zachowuje się jeszcze mniej standardowo, kiedy zetknie się z jakimś innym przedmiotem. Potrafi na przykład ni z tego, ni z owego nagle stanąć w miejscu. Albo wylecieć pionowo w powietrze. Tutaj kuleje z kolei zastosowany w grze silnik fizyczny.
Rozpadające się budynki, walki z zombiakami w podziemiach i tajemnice ukryte w kanałach Central Parku - przecież to jest samosprzedający się hit, jak można było to zepsuć? Zwyczajnie zapomniano o graczach na rzecz nie zawsze do końca dobrze zrobionych wodotrysków. Dla pocieszenia taki ogień można uznać w Alone in the Dark za naprawdę konkretnie wykonany. Jeśli coś zaczyna płonąć, to ogarnia on wszystkie łatwopalne materiały. Warto spojrzeć choć raz na to, w jaki sposób żywioł rozchodzi się najpierw po ścianach, żeby następnie sięgnąć sufitu. Gwarancja niezwykłych wrażeń. Do tego jednak nie trzeba kupować gry za prawie sto złotych - wystarczy obejrzeć filmiki w Internecie.
[break/]Jeśli chodzi o stronę graficzną produktu to mamy nierówno. Występują momenty naprawdę niesamowite, jak na przykład ten, kiedy nagle znajdziemy się na ścianie wieżowca z widokiem na płonący i rozpadający się Nowy Jork. Lecz generalnie animacje postaci pozostawiają trochę do życzenia, także niektóre korytarze wypadają zwyczajnie nudno - więc dobrze, że tak szybko płoną. Bo ogień to majstersztyk jak wspominałem. Jeszcze przy okazji wizualiów - CD Projekt dołącza do polskiego wydania artbook z przeróżnymi rysunkami do gry, które robią całkiem spore wrażenie. Szkoda, że tak pozostało wyłącznie na papierze...
Rozpatrując sprawę udźwiękowienia produktu można śmiało stwierdzić, że polska wersja wypada całkiem nieźle. Dialogi w grze są co prawda raczej średnio rozpisane, ale nie jest to przecież wina lokalizacji, lecz oryginalnego skryptu. Głosy profesjonalnych aktorów (Robert Gonera jako Edward Carnby) trzymają wysoki poziom, niestety odcinający się na tle innych wypowiedzi, które potrafią czasami zrazić swoją wyrazistością i nienaturalnością tonacji głosu. Generalnie jednak jeśli chodzi o lokalizację to nie ma aż tak wielu momentów na narzekanie. Naprawdę.
Tyle złego, więc przy końcu wymienię nieliczne motywy, które mi się jeszcze w grze spodobały. Kto wie, może inni podchwycą i wykonają lepiej? Fajnie prezentuje się nasz ekwipunek – możemy unieść tylko to, co Carnby zmieści pod okryciem. Tak, koniec z noszeniem szpadla w kieszeni. Rozkładamy poły kurtki, patrzymy w dół i już wiemy czego nam brakuje – szczególnie, że na uwagę zasługuje ciekawy system łączenia przedmiotów. Następnym dość intrygującym, choć kontrowersyjnym przykładem inwencji twórców, jest podzielenie gry na epizody. W ten sposób jeśli nie chce nam się przechodzić przez poszczególne etapy poznamy w zasadzie całą fabułę produkcji, bo da się włączyć który tylko „odcinek” zechcemy. Jest nawet skrócony opis wcześniejszych wydarzeń.
Nie ratuje to jednak gry przed całkiem sporą porażką. Miało być wspaniale, no i tak by w istocie było, gdyby Alone in the Dark ziściło się jako serial, albo nawet pełnometrażowy film. Tutaj jednak przecież chodzi o to, żeby dało się grać, a nie o podziwianie z rozdziawioną buzią jak prześlicznie rozchodzą się po ścianach płomienie. Tym samym tylko osoby cechujące się ogromną cierpliwością zdołają przejść najnowsze przygody Edwarda od początku do końca. A miało być tak pięknie. No, może miejscami wizualnie jest – ale na pewno nie od strony grywalności.