Drogie e‑booki się nie sprzedają. Ustawa o książce może dobić polski rynek
Po tym, jak Amazon pozwolił wydawcom e-booków samodzielnie ustalać ceny, sprzedaż spadła. Wydawcy chcieli oczywiście, by ich książki elektroniczne były droższe, ale zarobili mniej. To samo może czekać polski rynek, jeśli wydawcy nie przestaną przekonywać do przyjęcia ustawy, która im pozwoli na ustalanie cen książek na skalę kraju.
Zaczęło się od tego, że Amazon dał wydawcom prawo do ustalania cen e-booków i blokowania promocji, z których sklep znany jest na całym świecie. Wielu wydawców podpisało z Amazonem nowe umowy, ale po kilku miesiącach okazało się, że Harper Collins, Simon & Schuster i kilku innych zanotowało spadek zysków ze sprzedaży książek elektronicznych.
Nie trzeba było długo szukać powodu. Wall Street Journal obliczył, że średnia cena e-booka tych wydawców to prawie 11 dolarów, podczas gdy inne nowości kosztują średnio… 4,95. Klienci Amazonu w ogóle nie są przyzwyczajeni do płacenia za e-booki powyżej 9 dolarów, więc jeśli widzą takie ceny, odkładają zakup na później i często już nigdy do niego nie wracają. Są co prawda osoby, które uważają, że dobrej książce cena nie szkodzi. Jest w tym sporo prawdy, ale nie można przesadzać.
Piszę o tym, ponieważ po powrocie z Berlina znów trafiłam na dyskusję na temat Ustawy o książce (PDF), zaprojektowanej przez PSL i Polską Izbę Książki. Po tym, jak wydawcy z bólem przełknęli darmowe podręczniki szkolne, pojawił się pomysł, by przez jakiś czas po wejściu danej pozycji na rynek księgarniom zabronić samodzielnego ustalania cen, a tym bardziej organizowania przecen. Przez 12 miesięcy od premiery książka miałaby kosztować wszędzie tyle samo, co zostało nazwane „ceną okładkową”. Znikłby też kuszące znaczki, informujące o przecenach bestsellerów, a rabaty dla bibliotek zostałyby zredukowane do 20% (czasami było to 50%).
Jedni chcą tym sposobem uratować czytelnictwo w Polsce i znikające księgarnie, inni widzą w projekcie ustawy gwóźdź do trumny rynku książkowego – w końcu bez względu na to, czy księgarnia kupi książkę w hurtowni po drugiej stronie ulicy czy sprowadzi z drugiego końca kraju, razem z nią dostanie cenę, po której może ją sprzedać. Istnieje także ryzyko, że na wystawach będziemy widzieć tylko roczne pozycje, a nowości trzeba będzie szukać w głębi sklepów.
Trzeba tu zauważyć, że w Polsce książki nie sprzedają się kiepsko dlatego, że nie ma chroniącej je ustawy, tylko dlatego, że Polacy nie chcą ich kupować. Skandynawowie na przykład czytają dużo więcej i kupują więcej książek, mimo że ich prawo w żaden sposób nie reguluje cen. Mówił o tym w sierpniu Tomasz Makowski, dyrektor Biblioteki Narodowej, na antenie Tok FM.
Na razie Ustawa o książce nie będzie dotyczyć książek elektronicznych, które w świetle polskiego prawa są „usługami świadczonymi drogą elektroniczną”, objętymi VAT-em wysokości 23%, ale kto wie, jak zmieni się klasyfikacja. Bojowników o uznanie e-booków za książki w całej Europie nie brakuje i wydawca w przyszłości mógłby ustalać także ceny swoich „cyfrowych usług”. W obecnym brzmieniu ustawy nie ma o tym mowy, ale często wspomina się o możliwości rozszerzenia jej na produkty cyfrowe. Oczywiście życzyłabym sobie, by ustalono, że książka elektroniczna może kosztować najwyżej 70% ceny papierowego odpowiednika (w miękkiej oprawie). Jestem przekonana, że nie jestem w tym życzeniu odosobniona. Mam jednak przeczucie, że ustawa nie pójdzie w tym kierunku.
Nawet jeśli ustawa miałaby potencjał, by uratować sprzedaż książek i zapewnić rację bytu księgarniom, nie stanie się to z dnia na dzień. Tak samo z dnia na dzień miliony Polaków nie wyłączą telewizorów i nie zaczną oddawać się lekturze. Niemniej jednak Polska Izba Książki nie potrafi czytelnie przedstawić nam korzyści, jakie mogą z ustalania cen książek płynąć dla zwykłych czytelników, a przecież jakieś być muszą. W końcu są też kraje, w których podobne prawo działa, a obywatele nie rezygnują z czytania.