Just Cause 3 – wzloty i upadki najemnika, z naciskiem na to drugie
U+1F430 Rosnąca popularność serii Just Cause była chyba zaskoczeniem nawet dla samych jej ojców. Wpierw ciepło przyjęty pierwowzór, potem kontynuacja, którą fani rozbudowali o oficjalnie nieobsługiwany tryb multiplayer i już statek nabrał wiatru w żagle. Nic dziwnego więc, że równocześnie z projektem Mad Max rozwijano trzecią część gry z twardym najemnikiem piromaniakiem. Szkoda, że twórcom nie udało się na premierę wypracować kompromisu pomiędzy jakością, wydajnością gry, fabułą, rozległym otwartym światem, a po prostu frajdą czerpaną z rozgrywki. Za każdym razem, gdy człowiek zaczyna uśmiechać się szeroko, bo tu coś wybucha, a tam trzeba przelecieć, za moment jakiś element tak go zdenerwuje, że nawet wyłączy konsolę czy swego PC.
08.12.2015 | aktual.: 31.03.2018 17:13
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Komputerowcy otrzymali popsutą wersję, ze znacznymi spadkami wydajności oraz masą artefaktów graficznych na niektórych konfiguracjach, zwłaszcza z kartami od AMD. Konsolowcom też się dostało, bo zarówno edycja na PS4, jak też Xboksa One łapie straszne zadyszki, zaś na sprzęcie Microsoftu płynność potrafi zejść miejscami do poziomu poniżej 20 klatek na sekundę. Nie następuje przy tym przeskakiwanie, a wchodzi ślimacze tempo. Zamiast lekkiego szarpania, wynikającego z pomijania wyświetlania klatek, mamy więc efekt niczym rodem z gier Max Payne. Okropnie to demotywuje, szczególnie że nie do końca gracz jest w stanie dojść do tego, o co z tym chodzi. Z moich obserwacji wynika, iż grę rzucają na kolana nie wybuchy czy efekty atmosferyczne, lecz sztuczna inteligencja masowo wbiegających i tak pod lufę przeciwników. Na domiar złego, ci potrafią się pojawić z powietrza, nawet obok bohatera. Premierowy, ważący niemal 3 GB patch to obowiązkowa łatka, w przeciwnym wypadku wkurzą też wyraźnie dorysowujące się cienie plus szczegóły na obiektach.
Fabularnie Just Cause 3 także nie błyszczy, a do tego główny bohater Rico Rodriguez stylizowany jest na strasznego łapserdaka. Nieogolony, nieokrzesany, gburowaty, ponadto zaś lekko puszysty, nie zyskał mojej sympatii w tej odsłonie. Jego akcent, tak samo jak postaci drugoplanowych, wzbudza politowanie. Wątek, z odbijaniem całego archipelagu wysp z rąk przebrzydłego dyktatora w tle, strasznie się ciągnie, zaś posunięcie historii naprzód wymaga raz na jakiś czas wyzwalania rejonów spod jarzma, nawet jeśli gracz nie ma akurat na to ochoty. Dobrze, że przy okazji odblokowuje się tak dodatkowe pojazdy do wykorzystania w grze, a także wyzwania. W tych, w zależności od wyników, zdobywamy trybiki, które otwierają dostęp do zdolności specjalnych w ramach danej kategorii zadań. By móc przycelować na przykład (swoją drogą zrobienie z tej podstawowej opcji czegoś do zdobycia to straszny pomysł), wypada udać się na strzelnicę. Wysadzanie rzeczy na czas i punkty z kolei wpływają na modyfikacje powiązane z podręcznymi ładunkami wybuchowymi. Poza nimi, na podorędziu mamy broń dwuręczną, dwie jednoręczne plus coś konkretniejszego, jak wyrzutnia rakiet.
Pomagamy walecznym, ale głupim rewolucjonistom, niszcząc oznaczone na czerwono obiekty, billboardy propagandowe i pomniki, atakując posterunki milicji oraz większe bazy wojskowe, choć te akurat zazwyczaj po wcześniejszym dezaktywowaniu systemów bezpieczeństwa w osobnej misji. Odnajdujemy pochowane nagrania dyktatora czy elementy legendarnego uzbrojenia. Czasem wezwiemy zrzut, by rebelianci wspomogli autem, bronią plus amunicją z granatami w ciężkiej sytuacji. Świat pełen jest ponadto smaczków, nawiązań do innych gier, filmów czy popkultury. Gdy nauczycie się korzystać ze specjalnego kombinezonu do latania, nie będziecie chcieli robić nic innego, jak sunąć z miejsca w miejsce, z nabieraniem rozpędu poprzez przyciąganie się linką do ziemi czy drzew. Rzecz udała się przepięknie, bo zamiast auta lub helikoptera wybiera się opcję dotarcia na miejsce misji samemu, z okazjonalnym użyciem spadochronu, by nabrać wysokości. To główny element przemawiający za grą.
Skoki z wysoka i przelot nad polami słoneczników czy innych kwiatów, miasteczkami oraz wsiami, realistycznie zrobionym oceanem, jeszcze ze słodkim szumem wiatru w uszach, relaksują niesamowicie. Potem niestety trzeba wracać do gry. Piszę tutaj niestety, bo konsolowcy ponarzekają ponadto na czasy dogrywania. Niby jest 8 GB pamięci, a po zgonie trzeba czekać około pół minuty na odrodzenie. Załadowanie misji pobocznej to też kilkanaście sekund i aż się odechciewa brać w nich udział. Przestoje zdarzają się nawet w scenkach przerywnikowych, gdzie bywają dłuższe, niż jeden rzut na np. wchodzące na mury wojsko. Masakra. Wielką zagadką pozostaje dla mnie do tego, czemu Rico nie umie wspiąć się na występ. Nie wdrapie się z jednego dachu na drugi, ciut mniejszy wyżej, gdy nie może już doskoczyć. Trzeba specjalnie używać linki z kotwiczką. Fajnie, że można łączyć nią obiekty, aby potem coś lub kogoś podwiesić, przyciągnąć albo połączyć z butlą gazową i wysłać gdzieś w kosmos. W rzeczywistości używa się tego niemniej raczej do ściągania pomników, zwłaszcza z początku, gdy do odblokowania są jeszcze większe limity ładunków, a rakiety też się wtedy oszczędza.
Pod względem graficznym gra trzyma poziom. Nie jest to oprawa, którą nazwałbym w pełni taką nowej generacji, ale dobrze trzyma się klimatu śródziemnomorskich wysp. Należy też pamiętać o rozległości świata. Najnowsza propozycja Avalanche Studios to zabawa na kilkadziesiąt bitych godzin, rozłożona na tereny, których na starcie nawet nie widać. Dopiero później się okazuje, że tak naprawdę nic wcześniej nie zwiedziliście… Krainy są różnorodne, od słonecznych, idyllicznych wybrzeży i mieścin, po zaśnieżone szczyty oraz kopalnie fikcyjnego, wybuchowego surowca bawaru. Trafcie z przelotem w kombinezonie na świt po deszczu, gdy promienie słońca przenikają nieśpiesznie przez korony drzew, odbijając się w wysychających powoli kałużach, a nawet się zachwycicie. Udźwiękowienie jest także zaledwie w porządku. Pomijając słabo rozpisane i odegrane dialogi (mamy tutaj polonizację w formie napisów, całkiem niezłą), dynamiczna muzyka z wykorzystaniem instrumentów charakterystycznych dla rejonu, udanie podkreśla akcję. Odgłosy, głownie wybuchów i ciągłego ognia, cieszą uszy, lecz stają się nużące.
Naprawdę wiele jest w Just Cause 3 do poprawienia. Co z tego, że kule fajnie wchodzą w przeciwników, by ci realistycznie odginali się po strzale w głowę, gdy tempo akcji wtedy szokująco zwalnia? Optymalizacja leży. Poruszanie się z użyciem linki, kombinezonu plus spadochronu trzeba opanować metodą prób i błędów, co zajmie sporo czasu, zanim zacznie cieszyć. Ekrany doczytywania dają chwilkę na zaparzenie herbaty, aby po kilku zgonach pod rząd gracz stracił wreszcie cierpliwość, wyłączył konsolę, wyjął ciastka i zaczął oglądać wiadomości. Wyrzućcie strój latającej wiewiórki, jak mówią o nim niektórzy, a zostanie w zasadzie sama niedorobiona, niezbyt przemyślana miejscami porcja kodu, do której za moment dojdą paczki DLC. Do tego element społecznościowy, czyli łączenie się z serwerami Square Enix w celu porównywania różnorakich rekordów graczy i rzucania wyzwań, by je pokonywać, również kuleje, irytując nieziemsko. Utrata połączenia z nimi to automatycznie kilka minut czekania na wznowienie, bez opcji przerwania do czasu pojawienia się komunikatu o problemie, a potem powtórka przy każdorazowym zerknięciu na mapę… Miało być super, tymczasem znów wypada cierpliwie poczekać, nim grę połatają.