Viva Pinata 2: Trouble in Paradise
Viva Pinata była pierwszą grą Rare dla Microsoftu, która w żaden sposób nie sięgała korzeniami konsol Nintendo, a jednocześnie została naprawdę ciepło przyjęta. Być może też dlatego, że stanowiła jedną z nielicznych, wysokobudżetowych pozycji familijnych na ten sprzęt. Nic dziwnego, iż prędko doczekała się kontynuacji, choć jak się za chwilę dowiecie, ‘kontynuacja’ to nieco za duże słowo.
15.10.2008 | aktual.: 01.08.2013 01:53
Jeśli nie słyszeliście wcześniej o tym tytule należy się Wam słowo wprowadzenia. VP2 to produkcja z gatunku hodowlanych – takie połączenie tamagotchi z Simsami. Pod opiekę gracza zostaje oddany ogród, w którym musi on zapewnić jak najlepsze warunki życia i rozwoju Pinatom, czyli kolorowym zwierzakom wypełnionym w środku cukierkami. W tym celu należy sadzić lubiane przez nie gatunki roślin, dać im dostęp do wody, bronić przed drapieżnikami oraz zapewnić schronienie, a zadowoleni podopieczni zaczną się rozmnażać, co przekłada się na wpływy w wirtualnej walucie.
Już z tego krótkiego opisu łatwo wywnioskować, że to pozycja dla cierpliwych, którzy czerpią radość z projektowania i zajmowania się rutynowymi czynnościami. Sporo czasu upłynie Wam na walce z chwastami, rozdzielaniu walczących zwierzątek oraz wyganianiu nieproszonych gości z ogrodu. Na obrazach tytuł może wydawać się sielankowy, ale kiedy rozmiary domeny gracza wzrastają, naprawdę przydają się zręczne palce, by ogarnąć wszystkie problemy, jakie wymagają natychmiastowej interwencji. W pewnym momencie wprawdzie pojawia się możliwość wynajęcia pomocników, ale oczywiście za kasę, zaś tej tutaj nigdy nie mamy za wiele.
[break/]Jak już wspomniałem, jednym z głównych źródeł dochodu jest rozmnażanie podopiecznych, a następnie ich sprzedaż. Prowadzi do tego jednak dość długa i niestety raczej żmudna droga. Każdy gatunek Pinat ma jakieś wymagania, które należy spełnić, by w ogóle zawitał do ogrodu. Może to być obecność jakiegoś innego rodzaju zwierzątek, dostęp do wodopoju, występowanie danej rośliny lub dowolne kombinacje powyższych. Oczywiście im rzadszy gatunek, tym trudniej go zwabić, co pewnie spodoba się wszystkim, którzy w młodości zagrywali się w Pokemony. Jeszcze bardziej trzeba się wysilić, by delikwent zechciał zamieszkać u nas na stałe, a potem chuchać na niego i dmuchać, gdyż tylko rozpieszczone Pinaty są skore do godów. Te ostatnie zresztą odbywają się w formie prostych mini-gierek, co stanowi z początku miłą odskocznię od pozostałych zajęć, z czasem jednak staje się niestety nużące. Podobnie jak podlewanie czy plewienie chwastów, które to czynności sprowadzają się do wciskania jednego przycisku i zajmują zdecydowanie zbyt wiele czasu. Nie do końca przekonuje mnie też idea biernego oczekiwania na pojawienie się przedstawiciela nowego gatunku, choć z drugiej strony nie przychodzi mi w do głowy tej chwili żadne lepsze rozwiązanie…
Zaznaczałem na początku, że Trouble in Paradise nie do końca zasługuje na miano kontynuacji. To dlatego, iż brak tu większych zmian w koncepcji, po prostu do pierwowzoru dodano kilka ułatwień i ciekawostek, które fanów z pewnością nasycą, ale nie przekonają do gry raczej nikogo nowego. Pojawiają się naturalnie nowe gatunki Pinat, konkretnie w liczbie trzydziestu czterech, zaś większość z nich zamieszkuje jedną z dwóch nowych lokacji: piaszczystą pustynię bądź krainę pokrytą śniegiem. Nie założycie tam jednak ogrodu, możecie jedynie wybrać się na łowy. Odpowiednia przynęta oraz zastawiona pułapka pozwolą wzbogacić Wasze zielone królestwo o egzotyczne egzemplarze, którym jednak oczywiście należy zapewnić sprzyjające warunki. Dlatego też oprócz trawy można teraz „zasiać” piasek i śnieg. Kolejnym novum, chyba najcieplej przeze mnie przywitanym, są mini-zadania zlecane przez żabokształtnego Langstona. Z reguły polegają one na udomowieniu oraz doprowadzeniu do pełni zadowolenia konkretnej Pinaty, by w zamian otrzymać pieniądze i punkty doświadczenia. Wraz z gromadzeniem tych ostatnich pojawiają się nowe narzędzia oraz inne atrakcje, z których największą stanowi poszerzenie obszaru do zagospodarowania.
Pojawienie się takich misji pozwoli czerpać radość z gry także tym przytłaczanym pełną swobodą bądź też odwrotnie: znużonych brakiem konkretnych wyzwań. Skupienie się na zleceniach od Langstona jakby mimochodem rozwinie ogród gracza, choć w pierwszej kolejności to nadal produkt dla estetów, którzy z pietyzmem stawiają każdy płotek czy domek. Niestety nawet najgenialniejsze projekty nie zawsze zdają egzamin, a to przez denerwujące niedopatrzenie, jakim są szwendający się pomocnicy. Zostawiają oni za sobą otwarte furtki, stąd wystarczy chwila nieuwagi, by spotkały się gatunki, które za wszelką cenę staraliście się trzymać osobno. Rzecz wkurza nieziemsko. Szczególnie, że nie da się wziąć Pinaty za grzbiet i wsadzić z powrotem do zagrody, można jej jedynie wskazać, gdzie ma pójść, lecz czy posłucha to już zupełnie inna kwestia. Ale skoro już przy sterowaniu jesteśmy - wyraźnie widać, że zrobiono wszystko, by było jak najwygodniejsze, choć nie znaczy, iż jest idealnie. Zajmie Wam trochę czasu spamiętanie wszystkich kontekstowych komend, więc będziecie często spoglądać w prawy róg ekranu. A przypadkowe wejście powiedzmy do encyklopedii to kilka sekund wczytywania, co nie wydaje się dłuższą chwilą, ale gdy zdarzy się po raz „nasty” inaczej na to spojrzycie.
[break/]Aspektem, do którego w żaden sposób nie mogę się przyczepić, jest oprawa wizualna. Niepowtarzalny styl wypracowany przez Rare połączony z doskonałymi umiejętnościami technicznymi dają naprawdę zapierający dech w piersiach efekt. Pinaty prezentują się wprost przesłodko i bardzo trudno nie ulec ich urokowi, a swobodne manewrowanie kamerą pozwala przyjrzeć się każdemu detalowi tego pięknie wykreowanego świata. Momentami aż chciałoby się na chwilę przejąć kontrolę nad którymś z bohaterów i pobiegać po okolicy jak w platformówce. Jedyny zgrzytem są wspomniane loadingi, no ale nie można mieć wszystkiego. Sfera audio także wypada bardzo dobrze, lecz to już w większej mierze kwestia indywidualna. Mi nie przypadły do gustu głosy pomagierów i nie jestem w stanie dokładnie wyjaśnić dlaczego. Po prostu nie słuchało mi się ich przyjemnie. Generalnie jednak rzecz ujmując, ogólnie pojęta oprawa to najmocniejszy punkt tej pozycji, choć znowu muszę zaznaczyć, że od poprzedniczki nie zmieniło się aż tak wiele. Jednak rewolucja w tej dziedzinie akurat była najmniej potrzebna
W pewnym momencie wydarzenia w ogrodzie nabierają takiej intensywności, że przydałyby się dodatkowe pary oczu i rąk. I nic prostszego niż zrealizować to życzenie, a to dzięki opcji współpracy graczy. Na jednej konsoli mogą bawić się dwie osoby, aczkolwiek skorzystają na tym najbardziej maluchy oraz pomagający im rodzice, gdyż i tak akcja ma miejsce na niepodzielonym ekranie. Za to poprzez Live! tudzież system link spotkają się nawet cztery osoby, z tym zastrzeżeniem, że to właściciel ogrodu wyznacza kompetencje poszczególnych osób. Fajne jest to, iż da się dzielić zadaniami, zaś niefajne, że nie każdemu spodoba się harowanie na czyjś w końcu rachunek. W każdym razie taka możliwość powinna zostać przywitana z otwartymi ramionami. Podobnie jak tryb bezstresowego zarządzania ogrodem - znikają chwasty i drapieżniki, portfel gracza nigdy nie świeci pustkami, a Pinaty o wiele łatwiej zadowolić. Opcja w sam raz dla najmłodszych lub tych, którzy nie chcą zawracać sobie głowy ekonomicznym wątkiem rozgrywki.
Zdaję sobie sprawę, że wydźwięk tej recenzji nie jest do końca pozytywny. Niemal na każdym kroku wytykam grze drobne potknięcia, ale to dlatego, że mam z Trouble in Paradise nielichy - no właśnie - problem. Otóż to bardzo dobra, dopracowana, a do tego niewątpliwie śliczna pozycja, która niestety mi osobiście nie podeszła i staram się znaleźć powody czemu tak właśnie jest. Najprawdopodobniej po prostu nie mam cierpliwości do tego typu sielankowych produkcji, stąd te kilka niedoróbek urastało w moim przypadku do rangi wad. Obiektywnie patrząc jest to ze wszech miar udane rozwinięcie pierwowzoru, któremu brakuje może jedynie nieco odważniejszych zmian. Jeśli polubiliście jedynkę i macie ochotę na więcej, to się nie zawiedziecie. Jeżeli ominęliście prequel, a chcecie spróbować, to bierzcie właśnie tę część - jest większa, ładniejsza, po prostu lepsza. Pamiętajcie tylko, że spora doza cierpliwości to podstawa. Mi jej nieco zabrakło, a że ocena to zawsze kwestia subiektywna, ósemka nie miała prawa wpaść. Wybaczie Rare.