Wstępniak: domena publiczna, czy domena USA? Wolność treści oddala się w czasie

W styczniu tego roku w Holandii do domeny publicznej trafiłaksiążka, która od dziesięcioleci wzbudzała niemałekontrowersje. „Dziennik Anny Frank”, czyli powieść na podstawiefragmentów pamiętnika nastolatki, nie jest możewybitnym dziełem literatury, ale ma wielką wartość historyczną ipolityczną, przypominając okrucieństwo nazistowskiego reżimu ibudząc irytację tych, którzy podważają holocaust Żydów. Przez tewszystkie lata „Dziennik Anny Frank” był też niemałym biznesem– łączny nakład przekroczył trzydzieści milionów egzemplarzy,wydanych w 65 językach. Darmowe udostępnienie w Sieci takiejksiążki nie mogło się więc obyć bez problemów. Czerpiąca zniej zyski szwajcarska Fundacja Anny Frank od początku straszyłapozwami sądowymi wszystkich tych, którzy ośmieliliby sięopublikować „Dziennik…” w Internecie. Do publikacji jednakdoszło, książka znalazła się nawet na serwerach FundacjiWikimedia – i chwilę później z nich zniknęła, wywołująckolejne dyskusje nad zasięgiem jurysdykcji systemów prawnych wglobalnej Sieci, prywatyzacją wiedzy i obroną domeny publicznej.

Wstępniak: domena publiczna, czy domena USA? Wolność treści oddala się w czasie

15.02.2016 | aktual.: 16.02.2016 11:57

Ja pewnie wiecie, Anna Frank nie doczekała końca II Wojny.Zmarła między lutym a marcem 1945 roku, podczas epidemii tyfusu,która zabiła ponad 17 tys. więźniów niemieckiego obozukoncentracyjnego Bergen-Belsen. Powstała na podstawie jej pamiętnikaksiążka została opracowana przez jedynego, który przeżył zrodziny – jej ojca Otto Franka. Nigdy jednak nie rościł on sobieprawa do autorstwa, tytułując się wyłącznie redaktorem. Pierwszewydanie ukazało się w Amsterdamie, pt. Het Achterhuis.Dagboekbrieven 14 Juni 1942 – 1 Augustus 1944.

Pomnik Anny Frank w Amsterdamie (źródło: Wikimedia)
Pomnik Anny Frank w Amsterdamie (źródło: Wikimedia)

Zgodnie z obowiązującą od 1993 roku unijną dyrektywą93/98/EWG w sprawie harmonizacji czasu ochrony prawa autorskiego iniektórych praw pokrewnych, wydłużył okres ochronny, w którymprawa te by obowiązywały, do 70 lat od śmierci autora. Wprzedstawionym wówczas uzasadnieniu stwierdzono, że minimalny czasochrony ustanowiony przez Konwencję berneńską, obejmujący okresżycia autora oraz okres 50 lat liczony od dnia jego śmierci, miałzapewnić ochronę interesów autora oraz dwóch pierwszych pokoleńjego zstępnych, tymczasem średni okres życia w krajach WspólnotyEuropejskiej wydłużył się do tego stopnia, że ustalony czas niejest już wystarczający, aby objąć dwa pokolenia. I tak oto naterenie Unii Europejskiej od 1 stycznia 2016 roku, 70 lat po śmierciAnny Frank, praca, która zapewniła jej trwałe miejsce w historii,przejść miała do domeny publicznej, dając wszystkim swobodęrozpowszechniania.

Jesienią zeszłego roku stało się już jednak jasne, że ztantiemów z „Dziennika” zarządzająca tym wszystkim FundacjaAnny Frank łatwo nie zrezygnuje. Jej obecny dyrektor Ronald Leopoldogłosił, że książka ma współautora… którym jest właśnieojciec Anny (i założyciel tej fundacji), Otto Frank. Jako żezmarł on w 1980 roku, ochronę praw autorskich należy wydłużyćdo 2050 roku. To ewidentne nadużycie mechanizmów prawnych, idącewbrew oczekiwaniom samego Otto Franka, nie spotkało się o dziwo zjakąś mocniejszą reakcją. Dobrą tego ilustracją może być NewYork Times, w którego dziale książkowym opublikowano artykułrelacjonujący sprawę w bardzo neutralnym, nieurażającym nikogotonie – ot jedni powiedzieli to, drudzy stwierdzili, że jednaknie, ktoś tam jeszcze zauważył, że żyje dziś jeszcze jedna zredaktorek „Dziennika”, Mirjam Pressler, więc na upartego możnaby było jeszcze bardziej wydłużyć okres ochronny. Podobnestanowisko wyraziły praktycznie wszystkie „stare”,nieinternetowe media – i trudno się im dziwić, w końcufundamentem ich funkcjonowania jest możliwie restrykcyjne prawoautorskie, w którym takie akcje przechodzą.

Dwie osoby zdecydowały się wypróbować deklaracje Fundacji AnnyFrank w praktyce. Z początkiem stycznia wykładowca UniwersytetuNantes Olivier Ertzscheid i francuska parlamentarzyska IsabelleAttard opublikowali w Sieci „Dziennik” (w wersji oryginanej, poniderlandzku) powołując się na europejską dyrektywę o prawachautorskich. Wówczas to Ertzscheid napisał, że 70 lat po śmierciAnny Frank jej dziennik powinien znaleźć się w domenie publicznej,ponieważ należy do każdego – i każdy powinien sam ocenić jegowagę. Dostępność w Sieci może tylko zaś przypomnieć gowiększej liczbie czytelników.

Zapewne oryginału po niderlandzku tak wielu by nie przeczytało,jednak był to bardziej gest symboliczny, tym bardziej że Ertzscheidzostał wcześniej zmuszony do usunięcia ze swoich stron „Dziennika”w tłumaczeniu francuskim – po tym, gdy wydawca Livre du Pochezwrócił uwagę na to, że prawa autorskie do przekładu wciążobowiązują. I w zasadzie na tym można by było zakończyć sprawę,gdyby nie nieoczekiwany zwrot w sytuacji, związany z tak przecieżzawsze zaangażowaną w rozwój domeny publicznej FundacjąWikimedia. Utrzymuje ona swój serwis Wikisource dla tekstówźródłowych, darmową bibliotekę wypełnioną oczywiście tylkotekstami, których rozpowszechnianie nie jest ograniczone prawem.Kilka dni po opublikowaniu tekstu „Dziennika” przez Ertzscheida iAttard, trafiły one do niderlandzkiego Wikisource, by zaraz po tymzostać usunięte – i to przez samą FundacjęWikimedia, mimo że nikt się o to nie prosił.

Fundacja dmucha otóż na zimne, powołując się na swojąpodległość prawu amerykańskiemu. Choć serwis Wikisource jesttworzony przez społeczność, to jednak by korzystać z ochronyprawnej ustawy Digital Millenium Copyright Act, konieczne jestproaktywne usuwanie treści naruszających prawa autorskie, jeślitylko operator serwisu wie, że treści takie na jego serwerach sięznajdują. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych oryginalny tekst„Dziennika” objęty jest ochroną aż 95-letnią od daty wydania– dotyczy to automatycznie wszystkich treści wydanych przed 1978rokiem, bez względu na to, jakie to prawa obowiązywały wkraju wydania.

Oczywiście wyjaśniający tę sytuację Jacob Rogers, doradcaprawny Fundacji Wikimedia, próbuje przedstawić działania swojejorganizacji w dobrym świetle, pisząc: *usunięcie to jestdoskonałym przykładem, dlaczego prawo powinno być zmienione, byuniemożliwić kolejnych wydłużeń praw autorskich, czegoś cotrapiło naszą społeczność przez całe lata. *Anisłowa o tym, że może usunięcie to powinno być argumentem narzecz wyprowadzenia Fundacji Wikimedia z wrogich domenie publicznejStanów Zjednoczonych do kraju bardziej tym kwestiom przyjaznych. Anisłowa o tym, że automatycznie na witrynie tworzonej przez głównieholenderskich użytkowników za obowiązujące uznano prawa nie UniiEuropejskiej, lecz USA. Fundacja daje nam tym samym jasny sygnał:wszystko, co opublikujecie w Wikipedii – w tym polskiej Wikipedii –podlega prawom amerykańskim.

Postawa Wikimediów jest o tyledla mnie trudna do zaakceptowania, że inna amerykańska(zarejestrowana w San Francisco) organizacja, Internet Archive,uznała przynależność oryginału „Dziennika Anny Frank” dodomeny publicznej i hostujego na swoich amerykańskich serwerach (na prawach PublicDomain Mark 1.0). Czy w tej sytuacji rozpowiadanie przezWikimedia o tym, jak wiele robią dla domeny publicznej jest naprawdęusprawiedliwione?

To pytanie nabiera dodatkowegoznaczenia w świetle tego, co dla rozpowszechniania wiedzy zaczęlirobić sami autorzy publikacji naukowych, za sprawą uruchomionejprzez Aleksandrę Ełbakjan platformy Sci-Hub.Ta zajmująca się neuronaukami młoda badaczka z Kazachstanu(etnicznie Ormianka) uznała w 2011 roku, że to co robią (głównieamerykańscy i niemieccy) wydawcy artykułów naukowych jest nie doprzyjęcia, szczególnie dla uczonych i studentów z biedniejszychkrajów, których nie stać płacić po 30 i więcej dolarów zadostęp do jednego specjalistycznego artykułu. Dzisiaj w jejSci-hubie znajdziemy już niemal 50 mln tekstów, normalnie przecieżukrytych za paywallami wydawców takich jak JSTOR, Springer, Sage iElsevier.

Pani Ełbakjan powołuje się naart. 27 Powszechnej deklaracji praw człowieka, w którym mowa, żekażdy człowiek ma prawo do swobodnego uczestniczenia w życiukulturalnym społeczeństwa, do korzystania ze sztuki, douczestniczenia w postępie nauki i korzystania z jego dobrodziejstw –i twierdzi, że właśnie dlatego zbudowała zautomatyzowanegonaukowego Robin Hooda, który ma pomóc studentom, doktorantom inaukowcom w rozwoju nauki. Wykorzystuje on dostarczane przezsympatyzujących ze sprawą uczonych uniwersyteckie klucze dostępowedo obejścia paywalli i wydobycia tekstów, które zamówiąużytkownicy Sci-Huba. Po wydobyciu, tekst pozostaje już na zawszedostępny dla każdego. Co więcej, obecnie Sci-Hub sam jużwyszukuje nowe artykuły w ważnych dziedzinach, pobierając je doswojej bazy danych – jak twierdzi autorka, miesięcznie przybywa wten sposób około milion publikacji.

Sci-Hub.io
Sci-Hub.io

O Sci-Hubie znów ostatniozrobiło się głośno, za sprawą pozwu złożonego w zeszłym rokuprzez znanego wydawcę Elsevier, który wpłynął do nowojorskiegosądu dystryktowego. W pozwie tym Elsevier domagał się zamknięciaSci-Huba i milionowych odszkodowań za naruszenie praw autorskich –od 750 do 150 tys. dolarów za spiracony artykuł. W odpowiedzi sądwydał nakaz zablokowania domeny z końcówką .org, pod którąserwis działał i zażądał wyjaśnień od pani Ełbakjan. Reakcjaormiańskiej badaczki była całkiem ciekawa. Serwis podpięła podnową domenę .io, uruchomiła dostęp poprzez ukrytą usługę wsieci Tor, a do tego w odpowiedzi na pozew oskarżyłaElseviera o stosowanie nielegalnego modelu biznesowego. Twierdzi, żewydawca działa niczym rekieter, wymuszając pieniądze za teksty, zaktóre autorzy nie dostali przecież żadnego wynagrodzenia, a któresą niezbędne innym zajmującym się nauką.

I tak oto mamy dwie zupełnieróżne postawy wobec powszechności wiedzy i informacji,reprezentowane przez amerykańskiego prawnika Wikimediów i ormiańskąbadaczkę. Trzeba oczywiście pamiętać, że serwery FundacjiWikimedia stoją w całkowicie podległym amerykańskiemu prawucentrum danych w Virginii, podczas gdy serwery Sci-Huba stoją wwysoce odpornym na amerykańskie prawo centrum danych w SanktPetersburgu, ale ponownie należy zapytać – kto opływającym wpieniądze Wikimediom zabraniał znaleźć sobie bezpieczną,neutralną przystań, np. w takim kraju jak Islandia?

Tyle o prawie autorskim iamerykańskiej jurysdykcji. A co w tym tygodniu w dobrychprogramach?Jak wiecie, Google zdecydowało się zamknąć Picasę, lubianą ipowszechnie używaną usługę do przechowywania zdjęć. Sprawdzimy,czym ją można dziś zastąpić. Przyjrzymy się też bliżejodtwarzaczowi Kodi, najlepszemu chyba oprogramowaniu dla systemówmedia center. Domyślna konfiguracja nie jest zła, ale dziękiodpowiednim wtyczkom i ustawieniom Kodi może być znacznie lepsze.Starym Czytelnikom przypomnimy, a młodym uświadomimy, jak wyglądałInternet w czasach przed WWW, i sprawdzimy, co z tychprehistorycznych usług sieciowych przetrwało do dzisiaj.Spodziewajcie się też kolejnego artykułu z cyklu uodparniającegona inwigilację elektroniczną – tym razem zajmiemy się kwestiąbezpiecznego przechowywania swoich danych. Miłośnikom psówpolecimy zaś najlepsze oprogramowanie i urządzenia, które pomócmogą w szkoleniach, treningach, a także zabawie. Zapraszamserdecznie!

Programy

Zobacz więcej
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (36)