20 lat Mac OS X, czyli jak zakochałam się w tym systemie (opinia)
Kiedy w latach dwutysięcznych pojawiło się w Polsce anime Serial Experiments Lain, Apple nie mogło się spodziewać, że będzie miało to bezpośrednie przełożenie na wzrost popularności ich produktów w kraju nad Wisłą. Jednakże dla urodzonych w latach dziewięćdziesiątych nieletnich nerdów, spędzających każdą minutę w sieci, umiejętność obsługi tak egzotycznego wtedy systemu Mac OS, prekursora Mac OS X, była zdolnością, którą po prostu trzeba było umieć. Skąd jednak znać się na tym systemie, jak się nie ma Maca?!
Miałam to szalone szczęście, że kiedy w 2006 roku moje stopy postawiły kroki w gimnazjum, to natrafiłam na nauczyciela informatyki z ogromną pasją do Maców. Pamiętajmy, że były to czasy, gdy większość szkół była wyposażona w leciwe PC-ty, w ilości raczej żenującej i wymagającej od uczniów siedzenia po 2-3 osoby przy jednym stanowisku. My jednak mieliśmy to szczęście, że nasza pracownia była cała wyposażona w 30 albo 40 iMaców G3 w cukierkowym, niebieskim kolorze z systemem Mac OS w wersji, bodajże, 8 lub 9. Jego ładniejszej wersji, Mac OS X, który w tym roku skończył dwadzieścia lat, nikt się jeszcze nie spodziewał.
Jak można się jednak spodziewać, dla większości dzieciaków nie była to specjalna gratka. Komputer budził bardziej śmiech niż radość z korzystania, a tak rozchwytywana obecnie Magic Mouse doprowadziła do płaczu niejednego nastolatka. Dla młodych nerdów to jednak były tylko gorzkie płacze, na które chętnie poleciliby pewną maść, gdyby nie fakt, że ten mem powstał dopiero kilka lat później. Istotne było tylko to, że mogliśmy obcować ze sprzętem, o którym wtedy raczej pisało się na forach dla specjalistów, ewentualnie oglądało w zachodnich dziełach popkultury.
Każdą chwilę więc, ja i moi koledzy, spędzaliśmy w pracowni informatycznej, potrafiąc absolutnie guzik. Nie przeszkadzało nam to jednak bawić się syntezatorem głosu, oczywiście najczęściej korzystając z opcji Whisper, jak na fanów SE: Lain przystało. Wydawało nam się, że skoro my rozumiemy i pojmujemy tę głębię cudowności Apple, którą nasiąknęliśmy poprzez spiracone filmy i anime, to rozumiemy istotę istnienia wszechświata. W sumie, nie różniliśmy się absolutnie niczym od dzisiejszych fanbojów.
Jak się można spodziewać, budziło to srogi śmiech naszego nauczyciela, który jednak widział możliwość do zaszczepienia swojej pasji kolejnemu pokoleniu. Godzinami opowiadał więc o takich dziwnych wtedy rzeczach jak kernel, PowerPC i po co komu komendy. Te ostatnie były jednak przepustką do czucia się jak haker z Matrixa, więc wolny czas spędzaliśmy na uczeniu się jak można je wykorzystać. Nadal guzik umieliśmy, ale wtedy już wierzyliśmy w słowa naszego nauczyciela. Człowiek ten był święcie przekonany, że sprzęt Apple kiedyś stanie się szalenie popularny, a wtedy my będziemy tymi, którzy mieli szansę poznać go już wcześniej. Cóż, mam nadzieję, że puścił on kiedyś kupon totolotka, bo patrząc po jego przepowiedni, miałby ogromną szansę na wygraną.
Można odnieść wrażenie, że ze wspomień o Mac OS-ie zrobił się tekst o samych Macach. Należy jednak pamiętać, że system Mac OS w zasadzie nie istnieje poza sprzętem Apple. Oczywiście, kilka lat temu bardzo popularne zrobiły się tzw. hackintoshe, czyli zlepek sprzętu dla normalsów z zainstalowanym Mac OS-em, ale umówmy się, mało kto jest w stanie skonfigurować go na tyle, żeby był on sprzętem, który można by było potraktować poważnie.
Nastoletnia pasja, niestety, musiała jednak przygasnąć wraz ze zmianą szkoły. Nagły powrót do PC był brutalny i bolesny, nie było czuć już tego amazingu kolorowych Maców. Zamiast nich trzeba było nauczyć się korzystać z PC-ta, który przy uroczym wyglądzie G3 stwarzał wrażenie topornego kloca, w pożółkłej obudowie. O Macach oraz Mac OS-ie zapomniałam na dobre kilka lat.
Sytuacja zmieniła się jednak wraz z drugim podejściem do studiowania. Poszukując laptopa, który mógłby mi służyć jako urządzenie do notatek na ważnych wykładach i grania w Simsy na tych absolutnie zbędnych, nawet nie brałam pod uwagę sprzętu Apple. Owszem, miałam iPhone’a, ale żeby porzucić PC, Windowsa i to wszystko, co jest znane i bezpieczne? Cóż za absurdalny pomysł! Przecież na tym nawet nie byłyby w stanie działać programy potrzebne mi na studiowanym kierunku.
Z jakiegoś powodu, którego do dzisiaj nie rozumiem sama, Macbook pojawił się jednak w moim domu, a wraz z nim Mac OS Sierra. Uczciwie powiem, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Dla człowieka, który ostatnie kilka lat spędził na Windowsie i miał małe doświadczenie z Linuxem, system wydawał się dosyć nieporadny. Jakieś dziwne gesty, menu na górze i ikony na dole zamiast standardowego paska zadań i do tego jeszcze znowu ta dziwna mysz!
Kilka dni jednak wystarczyło by okazało się, że te dziwne gesty mają jednak wiele sensu i ułatwiają znacząco pracę. Menu stało się bardziej intuicyjne niż pasek zadań z Windowsa. Przede wszystkim jednak – niesamowita, zadziwiająca mnie do dzisiaj stabilność tego systemu. Pomimo upływu kilku lat doświadczyłam zawieszenia się systemu dosłownie RAZ. Jeden, jedyny w przeciągu kilku lat. I chociaż może wydawać się to niektórym śmieszne to dla mnie jednak jest to ogromna zaleta.
Korzystając z Windowsa zmuszona byłam do regularnego sprzątania systemu, czyszczenia rejestrów, pilnowania, czy nagle mi nie zjadło całego miejsca na dysku twardym. Windows, przykro mi, fanboje i fanbojki, jest toporny, a do tego wywraca się od byle problemu. Niech rzuci kamieniem ten, komu udało się wytrzymać ponad rok bez konieczności przeinstalowania systemu. Może ktoś się znajdzie, jednak nie spodziewam się ukamieniowania. Widzę wszakże jak działa Windows na stacjonarce mojego partnera. Bez regularnego maintenance’u ten system nadaje się tylko do wyrzucenia na śmietnik historii. O jego wersjach typu Windows Server, które regularnie wykrzaczają się na wtorkowych aktualizacjach nie będę nawet mówić więcej, bo skończyłoby się to rozwodem z moim fanbojem Windowsa.
Mac OS X jest szybki, stabilny, ale też (chociaż to już kwestia gustu) śliczny. Kłamstwem jest, że nie da się na nim grać, że nie ma na niego specjalistycznych programów. Zresztą, nawet jak jakimś cudem czegoś nie będzie, to akurat maszyna wirtualna Windowsa sobie z tym poradzi. Co do dzisiaj mnie zresztą fascynuje. Virtualka Windowsa postawiona na macu jest najbardziej znaną stabilną wersją tego systemu i wiem co mówię, stawiałam ją specjalnie dla dziwnych programów potrzebnych mi na architekturze krajobrazu.
Skoro przy dziwnych programach mowa, to lubię zbierać te zdziwione spojrzenia windowsiarzy, że na Mac OS-a są dostępne takie aplikacje jak chociażby AutoCAD. A później podziwiać, jak próba zapisu programu potrafi wysypać nie tylko jego samego, ale także zrestartować cały system. Zawsze kończy się to poirytowanym pytaniem jakim cudem u ciebie to działa dużo lepiej?! I obawiam się, że nie da się tego wyjaśnić niczym innym jak tym, że zarówno twórcy systemu jak i aplikacji przeznaczonych na niego, najwidoczniej bardziej dbają o stabilność i ogólny user experience.
Moją głęboką miłość do Mac OS X nieco zepsuła późniejsza aktualizacja do Cataliny, która to przestała oferować wsparcie dla 32-bitowego oprogramowania. Jak się można spodziewać, Catalina wywołała srogi popłoch, szczególnie wśród fanów nieco starszych tytułów. Nagle trzeba było sięgnąć do czeluści internetu w poszukiwaniu skutecznych emulatorów albo otrzeć łzy i pogodzić się z faktem, że za stabilny i wygodny system trzeba zapłacić brakiem staroci.
Minęło jednak kilka miesięcy, społeczność wypracowała miliony sposobów na ich odpalenie, część deweloperów sama poaktualizowała swój soft do wersji działającej na Catalinie. Cały amazing korzystania z Mac OS X wrócił i nie chce przeminąć. Chciałabym więc podziękować jego twórcom, za te lata bezproblemowego korzystania. Za wszystkie dobre wspomnienia, za brak stresu, który notorycznie wywoływał u mnie Windows. Sto lat dla macOS-a, niech nam żyje i dalej rozwija się tak cudownie.