Sześć
04.01.2016 12:37
Nie mylić z siedem
Sześć lat minęło – nie mniej, nie więcej. Około 2190 dni. 52560 godzin i cholewka, nawet nie chce liczyć ile minut.Dokładnie sześć lat temu na blogach DP pojawił się pierwszy mój wpis. Historię tę mógłbym opowiadać już swoim dzieciom (no, jednemu li tylko) ale pomęczę nią was.
Zaczęło się bowiem od Visty, a tak naprawdę, to od bajek…
Och, tak, ten najgorszy system Microsoftu od czasów Windowsa Millenium był tematem pierwszego bloga. Co prawda mój wpis przeczył tej opinii i jak wskazuje masa komentarzy pod nim, nie byłem w tym odosobniony. Dlaczego, po co, jak i właściwie tak naprawdę raz jeszcze dlaczego(!?) zacząłem pisać blogi?
Wychowałem się w lekturze – choć wielu w to wątpi. Książki za młodu pochłaniałem w ilościach ogromnych a i bujnią zawsze wyobraźnie miałem. Gdy czas mijał i wiosen mi przybywało słowo pisane beletrystyczne zamieniałem częściej na techniczne związane z moimi zainteresowaniami. Wyobraźnia jednak nie zginęła.
Ale to od pisania fanowskich opowiadań do świata Dragon Ball zacząłem przygodę z piórem – tak, perypetie bohaterów Smoczych Kul były na tyle dla mnie fascynujące, iż po natrafieniu na liczne historie stworzone przez fanów, postanowiłem dołożyć swoją cegiełkę. Tysiąc błędów ortograficznych i kilkadziesiąt stron spisanych w starym zeszycie później powstała saga o ostatnich Saya-jinach. Przelana następnie na kartki papieru elektronicznego zawojowała Internety i stałem się sławny – no przynajmniej wśród tych sześciu czy siedmiu polskich fanów DB, którzy czytali inne fanfice (nazwa pochodzi o zlepki: fan‑fiction).
Po drodze wysłuchałem wielu krytykujących mnie opinii, dostałem nie lada baty za styl i pisownie, aby jednak zasiąść dalej do tworzenia, gdy choć jedna osoba napisała na internetowym forum, że mój tekst był „fajny”. To wystarczyło – napędzany taką siłą, tworzyłem dalej i dalej. Podstawowe błędy poprawiał mi Word, a resztę nauczyłem się z czasem sam wyłapywać.
Podczas tworzenia kolejnych historii (opowiadań) poznałem tak wspaniałe techniki sprawdzania własnych tekstów jak „odłożenie na później”, „czytanie na głos” czy też „danie do oceny komuś innemu”. Osoby, które poznałem pisząc (a nawet przez moment marząc o profesjonalnym pisaniu, ale tylko przez moment) nauczyły mnie jeszcze wielu innych rzeczy. Każdy miał swój styl, każdy miał swoje pomysły, ich opinie sprawiały, że z pokorą siadałem do dyskusji o bezsensowności poczynań moich bohaterów lub o durnym użyciu form stylistycznych, o których nie miałem pojęcia. Teraz – prawie 20 lat później – sądzę, że dorosłem na tyle by móc powiedzieć, że jestem zadowolony ze swojej twórczości, choć wiem, że jeszcze wciąż dalej mi do mojego ideału, niż bliżej.
Acz i tak uważam, że jestem zajebisty!
Tak wrócimy do 2010 roku.
Nowego roku!
Na Dobrych Programach, stronie którą po cichu przeglądałem w poszukiwaniu ciekawych informacji, pojawiła się pół roku wcześniej strefa blogów. Ktoś tam coś pisał, ktoś tam coś publikował, ktoś to nawet czytał (patrz ja). Swoją drogą, tych którzy do dnia dzisiejszego coś umieszczają można by policzyć na palcach jednej ręki. Nie mniej postanowiłem wykorzystać swój skill (gdyż już wtedy uważałem że takowy mam) do napisania czegoś wartościowego.
Jakie było moje zaskoczenia – i wciąż ono występuje, do dnia dzisiejszego – gdy okazało się, że ludzie coś tam odpisywali w komentarzach. Dyskutowali, sprzeczali się. Generalne wywołałem poruszenie. Pozytywne czy negatywne, nie miało to wtedy znaczenia, ludzie czytali i to się liczyło. Pomysły na wpisy powstawały jak grzyby po deszczu, jeden z drugim. Dawało mi to sporo frajdy, zrodził się też nawet niecny plan na stworzenie wpisu przekraczającego magiczną barierę aż 100 komentarzy, coś co osiągnąłem dopiero w 2015. Przewrotną listę z wpisu „100 komentów gwarantowanych” wypełniałem powolutku przez ostatnie pięć lat i takie perełki jak wpis o Wolnym Oprogramowaniu, recenzja Parasolki, czy też legendarny wpis z milionem błędów na głównej, wszystko to było przewidziane już wtedy – żaden jednak nie uzyskał wymarzonej liczby odpowiedzi.
Gorąco mi
A tak poza tym, gdy pewnego pięknego dnia dostałem zaproszenie na najznakomitszą imprezę geekową na świecie, czyli Hot Zlot, oblałem się potem i euforią. Pamiętam, iż rok wcześniej próbowałem dostać się z losowania, ale bezskutecznie. Teraz natomiast byłem VIPem. Ze zlotu, poza miłymi wspomnieniami przywiozłem garść gadżetów i dementuje od razu pogłoski jakoby był kiedyś jakiś HZ z którego przyjechałem bez sterty wygranych nagród… nie było takiego HZ ;) Pozdrawiam tu niezwykle cierpliwego Shakiego, który zawsze jakoś mieścił te fanty do samochodu.
Żarty żartami, ale takie bonusowe i niezwykle materialne dodatki sprawiły, iż chciało się blogować dalej, by być raz jeszcze zaproszonym. I raz jeszcze. I raz jeszcze. I tak też wylądowaliśmy o tutaj…
Sześć lat, 2190 dni, 52560 godzin później. A także 162 wpisy, 630 tysięcy wyświetleń, prawie 4000 komentarzy i kilka wojen z użytkownikami dalej niż byłem 4 stycznia 2010 roku. (Choć wciąż bez Bolda - cholerne 20 odznak!)
A to wszystko gdyż…
Chciałem podziękować wam wszystkim: czytelnikom, komentatorom, moderatorom i redakcji. Każda odsłona, każdy komentarz, każdy wpis na głównej i każde zaproszenie na HZ lub CZ są dla mnie niezwykle ważne. Raz jeszcze dziękuje za ten wspólny czas. A ty drogi Blogerze/Blagerze – pisz, eksperymentuj, przyznawaj się błędów, walcz o swoją rację, poprawiaj błędy, ignoruj głupie zaczepki, wpisuj głupie zaczepki u innych i przede wszystkim, nieważne co się dzieje, nie poddawaj się i blaguj!
Taki, pozytywny morał, niech zakończy to podsumowanie
Ad notum, post scriptum, latinum nie znajum. Zapewne zauważyliście mniejszą liczbę moich wpisów – jak się domyślacie jest to związane z przyjściem na świat małego Welociraptora, ale nie bójcie się, na emeryturę jeszcze się nie udaje i na pewno jeszcze nie raz was zaskoczę.