Szlakiem Internetowego Średniowiecza
18.03.2012 | aktual.: 20.03.2012 11:17
I
Rok 2007 był rokiem, w którym moja przygoda z Internetem rozpoczęła się na dobre. Mieszkałem wówczas w pewnym mieście, w wynajmowanym mieszkaniu, gdzie ryzyko przeprowadzki z dnia na dzień było dość realne. Dlatego związanie się co najmniej dwuletnią umową na usługi internetowe z którymś z operatorów stacjonarnej sieci telefonicznej lub telewizji kablowej było niemożliwe do przyjęcia.Pozostało więc udanie się do jednego z operatorów komórkowych. Po dość krótkich analizach wybór padł na ówczesną Erę, której oferta wydawała mi się wówczas najkorzystniejsza. Był to czas, w którym wskaźnik jakości Internetu w stosunku do jego ceny nie był zbyt wyrównany. W przypadku dostępu do Internetu za pomocą technologii bezprzewodowej był on jeszcze bardziej kiepski. Łącze stałe oferowało niezbyt wygórowany szybkościowo, ale za to w miarę stały przesył danych; łącze mobilne natomiast ograniczane było (ba, nadal jest!) miesięcznym ilościowym limitem przesyłu danych, którego przekroczenie skutkuje drastycznym zwolnieniem prędkości, a co za tym idzie – zwiększoną frustracją użytkownika i zszarpaniem jego nerwów. Do tego ówczesna cena modemu, za który w lipcu 2007 zapłacić musiałem 852 zł, płatne gotówką w dniu podpisania umowy.
No ale takie warunki trzeba było przyjąć. Co do zasięgu wiedziałem, że nie będzie problemu; miasto w końcu duże, w miarę rozwinięte, a i pan w punkcie obsługi klienta Ery dawał sobie głowę uciąć, że problemów z jakością usługi na pewno nie będzie. I faktycznie miał rację – Internet śmigał jak szalony, nie zrywało się połączenie, MobiLink (ówczesny program do obsługi modemu Merlin XU870) prawie zawsze wyświetlał wszystkie kreski zasięgu, pliki pobierały się średnio z prędkością 300 kb/s; pełna sielanka.
Ale oczywiście do czasu. Jako że była to moja pierwsza umowa na Internet, podszedłem do sprawy ostrożnie – miało być przede wszystkim tanio. Dlatego wybrałem najtańszą ofertę, za 48,80 zł miesięcznie. I jeszcze kwestia limitu – umowa określała go na poziomie 500 MB. Skąd taki internetowy szaraczek jak ja, bez żadnego doświadczenia, mógł wiedzieć, że jest to mniej niż mało, a w zasadzie tyle, co nic?
Po niecałych dwóch tygodniach od pierwszego uruchomienia mój blueconnect z szalejącego Concorde’a zmienił się we wróbla, w dodatku z przetrąconym kręgosłupem. Co się stało? Nie wiedziałem; wczoraj wszystko działało, dzisiaj nie. Modem sprawny, zasięg pełny; pewnie chwilowa niedyspozycja. Ale następnego dnia to samo. Pół dnia myślałem co i jak, i wymyślić nie mogłem. W końcu w okienku MobiLinka dostrzegłem maleńką kopertkę, której wcześniej jakoś nie zauważyłem. Okazało się, że to powiadomienie sms, stwierdzające krótko mniej więcej tak: „W związku z przekroczeniem miesięcznego limitu przesyłu danych, zgodnie z umową, prędkość usługi została zmniejszona”.
Była to informacja jednocześnie i dobra, i zła. Dobra, bo wiadomo było, że wszystko jest ogólnie ok; zła, bo uświadomiłem sobie, że nawet przy oszczędnym korzystaniu z blueconnecta, limit wyczerpie się średnio w połowie miesiąca. Co potem? Zamiast jastrzębia – muł, zamiast geparda – spasiony, ociężały żółw. Perspektywa korzystania z takiej „przyjemności” jeszcze przez 23 miesiące była wręcz przerażająca.
No ale cóż, trzeba było stawić czoło wyzwaniu i cieszyć się tym, co jest; chociaż praktycznie nie było czym. Spowolnienie łącza było tak drastyczne, że czasem prędzej kawa zdążyła wystygnąć, niż strona www się załadować. A pobieranie plików? Wahało się między 1,5 a 10 kb/s...
Limit 500 MB/m-c? Co można zrobić, żeby choć trochę tego zaoszczędzić? Przede wszystkim – YouTube. Trzeba informację o istnieniu tego czegoś wykasować nie tylko z „Ulubionych”, ale i z mózgu.
Po drugie – reklamy na stronach www. Według niektórych opinii, mimo wszelkich blokerów, reklamy – choć się nie wyświetlają – i tak się ładują i wpływają na wykorzystanie limitu. Ładują się czy nie, nie ma co ryzykować, instalujemy blokera i dajemy mu na pożarcie wszystko, co uważamy za zbędne na stronie.
Po trzecie – flash. Może się kiedyś na coś przydać, więc instalujemy, ale wyłączamy. Do widywanych codziennie parę razy komunikatów typu „Musisz zaktualizować wtyczkę flash player do wersji bla,bla, bla...” można się przyzwyczaić.
Co jeszcze? „Wagę” strony mocno zwiększa wszelka grafika. Można więc w ustawieniach przeglądarki zaznaczyć opcję „Nie wyświetlaj obrazów”, ale taka ogołocona strona prezentuje się naprawdę szpetnie, wręcz prostacko, a w dodatku mogą wystąpić problemy z jej prawidłowym wyświetlaniem.
Kolejna rzecz – automatyczne aktualizacje. Niejeden powie: „Aktualny system to podstawa”. Owszem, ale przy tak mocno ograniczonym miesięcznym limicie przesyłu danych, lepiej jest korzystać z ręcznego wyszukiwania aktualizacji i pobierania ich tylko w szczególnych przypadkach lub gdy istnieje możliwość podpięcia się pod inne łącze (pomoc rodziny i znajomych mile widziana).
Podobnie jest z programami, których pliki instalacyjne można pobrać z Sieci, a których rozmiar skutecznie odstręcza od pobierania. Przykładowo: chcemy porównać możliwości Office’a firmy Microsoft z jego odpowiednikiem innego producenta. Łatwo obliczyć, że wymieniony wyżej limit nie pozwoli nawet na pobranie instalek. A w danym miesiącu zostaje przecież jeszcze 29 dni „cieszenia się” z dostępu do Internetu. I znów pomoc rodziny i znajomych mile widziana.
Dystrybutor blueconnecta zdaje sobie sprawę z tego, jak szybko wyczerpać można wszelkie limity. Powstało więc coś takiego jak „blueconnect compressor” - narzędzie mające na celu zmniejszenie „wagi” strony internetowej poprzez swego rodzaju jej skompresowanie. W praktyce – żarło to coś zasoby procesora jak głupie, a efekt mizerny.
Podobnie miał działać „tryb turbo” w Operze. Chodziło przede wszystkim o to, by wszelka grafika na stronie została wczytana w bardzo małej rozdzielczości; strona „waży” wówczas mniej, więc i mniej danych zostaje przesłanych. Teoretycznie to świetna opcja, jednak praktycznie tryb turbo nigdy nie działał dobrze; strony zbyt często wyświetlały się niepoprawnie. Przykład: poziome belki w serwisie Allegro lub dobreprogramy.pl często wyświetlały się w pionie...
Wszystkie wymienione wyżej zabiegi, stosowane w celu zaoszczędzenia przesyłu danych, były mało skuteczne. Moje skromne 500 MB wystarczało na średnio dwa tygodnie korzystania z Sieci. Potem następowało zwolnienie prędkości blueconnecta – przy jednoczesnym wzroście mojego ciśnienia, pulsu, frustracji, a nawet agresji. Pokusa, by ciosem a la Bruce Lee zdzielić kantem dłoni wystającą z gniazda ExpressCard końcówkę Merlina, była naprawdę spora. No ale kosztował ponad osiem stów, więc się powstrzymałem :)
Tak minęły prawie dwa lata... Dwa lata, podczas których tylko w jednym miesiącu – był to grudzień – mimo przekroczenia limitu prędkość nie zwolniła ani na chwilę. Świąteczny prezent od Ery? Wątpię. Raczej błąd w systemie operatora.
II
W 2009 roku trzeba było zdecydować – czy zerwać umowę, czy ją kontynuować. Zapoznałem się z ofertą. Era zaproponowała nowy modem lub zwiększenie limitu do 2 GB/m-c. Opłata miesięczna bez zmian. Skoro 500 MB wystarczało na dwa tygodnie, to teoretycznie 2 GB wystarczy na dwa miesiące. Po drugie – nauczyłem się naprawdę ostrożnego spacerowania po Sieci i nieklikania kiedy bądź byle gdzie. Namyślanie się trwało krótko; wybrałem zwiększony limit, wierząc, że „stary” modem poradzi sobie z kolejnymi dwoma latami nowej umowy.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, dlatego mając 4‑krotnie zwiększony limit, pozwalałem sobie na więcej, jeśli chodzi o korzystanie z zasobów Internetu. Oczywiście rozsądnie i ze świadomością, że w każdej chwili maleńka kopertka ze smutnym sms‑em może pojawić się w oknie MobiLinka.
Na kopertkę czekałem niepotrzebnie. Limit nie został przekroczony; według zestawienia na fakturze wykorzystanie limitu sięgało średnio 1,8 GB m‑c. Idealnie. Połączenie stabilne, zasięg full.
III
Według sinusoidalnej teorii dziejów raz jest dobrze, a raz źle. Źle było na początku (długa umowa, kiepski limit), potem w miarę dobrze (nowa, korzystniejsza umowa), więc czas ponownie na złe. No właśnie... Jakieś pół roku od przedłużenia umowy pewne okoliczności zdecydowały o mojej przeprowadzce na tereny – nazwijmy je umownie – niezbyt rozwinięte pod względem infrastruktury zasięgowej. Odczułem to natychmiast. W nowej lokalizacji żółta dioda modemu, sygnalizująca połączenie z siecią HSDPA, zmieniła swoją barwę na purpurową, oznaczającą połączenie z siecią EDGE/GPRS. Próbuję pobrać plik; prędkość: średnio między 15 a 20 KB/s. Do tego częste problemy ze stabilnością połączenia. Mroczne widmo powróciło.
Na początku 2010 roku doszły do mnie słuchy, że gdzieś w mojej okolicy ma zostać postawiony nowy nadajnik Ery. News dnia! Napięcie rośnie, puls przyspiesza. Nie czekam z założonymi rękoma, tylko piszę maila do Ery z zapytaniem, czy faktycznie stanie tu gdzieś jakiś maszt, bo zasięg jest kiepski i fajnie by było, gdyby ktoś sobie przypomniał, że na wsiach też mieszkają ludzie.
Moje zapytanie potraktowane zostało jako pretensja, że coś słabo działa (?). Odpowiedź przyszła już po kilku dniach; nie dosyć, że mailem, to jeszcze dodatkowo tradycyjnym listem poleconym. Co mi odpowiedziano? Że nikt nie gwarantował w umowie stałego, szybkiego dostępu do Sieci; że usługa blueconnect jest dostępna i działa prawidłowo; że „na chwilę obecną nie jest planowana rozbudowa infrastruktury zasięgowej w Pana lokalizacji”. A na koniec niespodzianka:
Analiza Pana konta abonenckiego potwierdziła, że realizuje Pan połączenia z Internetem. Jednocześnie chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że osiągane przez Pana parametry techniczne transmisji danych nie należą do najwyższych. Tym samym wyrażam zrozumienie, że w podanej przez Pana lokalizacji korzystanie z usługi może być utrudnione. Dlatego też postanowiłem przyznać dla numeru 664xxxxxx, 25% upust. Upust liczony będzie od wysokości opłaty abonamentowej za usługę blueconnect i pojawi się na 12 kolejnych fakturach miesięcznych w pozycji „Rabaty".
A więc ktoś tam człowieka rozumie. Roczny rabat za zszarpane nerwy to już coś, jednak wolałbym zamiast niego ten nadajnik gdzieś w ogródku za blokiem.
IV
W lipcu 2011 roku miała zapaść kolejna decyzja o przedłużeniu bądź zerwaniu umowy. Już w kwietniu zacząłem się przyglądać ofertom dla stałych abonentów. Najważniejszy nie był teraz jeszcze większy limit, a poprawienie jakości zasięgu. Modem też miał już swoje lata, więc i pewnie po jego stronie po części leżała wina za kiepskie parametry.
Zadzwoniłem do Biura Obsługi Abonenta. Tam poinformowano mnie, że nowa oferta dla mnie jest już przygotowana: nowy modem za 1 zł (pamiętacie, ile kosztował ten pierwszy?), do tego antena za kolejną złotówkę, zwiększenie limitu do 3 GB/m-c oraz obniżenie opłaty abonamentowej do 39 zł/m-c. Nieźle, pomyślałem sobie. Pytam jeszcze pana z Biura Obsługi, co z zasięgiem. Otóż niby okazuje się, że jest plan aktywowania nowego nadajnika gdzieś w mojej okolicy pod koniec roku 2011. Gdzie dokładnie? Niby to straszna tajemnica. Ok. Nadzieja na lepsze jutro odżywa.
Ale co jeśli nadajnik jednak nie zostanie postawiony? Utopić się na kolejne dwa lata z badziewiem? Pan z Biura Obsługi podpowiada, że nowy modem na pewno lepiej poradzi sobie z obsługą sieci, niż „staruszek Merlin”. Po drugie – antena, która swoje też zrobi. I ostateczny argument – umowa zawarta na odległość (przez telefon lub Internet) może być w ciągu 10 dni od jej zawarcia anulowana bez żadnych konsekwencji dla żadnej ze stron.
Zamawiam więc nowy modem, antenkę i aneks do umowy. Po kilku dniach otrzymuję przesyłkę. Podłączam nowego Huawei’a, instaluję, łączę się z Internetem bez żadnych problemów. Ale niestety dioda modemu wskazuje na połączenie z siecią EDGE/GPRS. No tak, jest przecież antenka. Podpinam ją do modemu i wystawiam za okno. Dioda zapala się na niebiesko – połączenie z siecią HSPA/UMTS. Wreszcie jest powód, by się uśmiechnąć.
Mam 10 dni na sprawdzenie prędkości i stabilności. Otwieram przeglądarkę i na pewnym portalu zaglądam do działu „Programy”. Próbuję pobrać jakąś większą instalkę. Google Chrome wskazuje, że prędkość pobierania wynosi 300‑400 kb/s. Szok! A więc wreszcie schyłek średniowiecza i początek czasów nowożytnych! Już w pierwszym dniu testów wiem na pewno, że umowę warto przedłużyć.
V
Mija kilka tygodni. Pamiętacie sinusoidalną teorię dziejów? Dobre, złe, dobre, złe, dobre... Ups! Czas na złe...
No więc blueconnect jakby z dnia na dzień tracił dech. Limitu nie przekraczam, to wiem na pewno. Zrywa się połączenie z HSPA/UMTS, coraz częściej jest to znowu EDGE/GPRS. Czasem połączenia na parę minut nie ma w ogóle. Pobieranie plików: prędkość ponownie 15‑30 kb/s. Dalej się nie rozpisuję w tym temacie, bo to smutny okres, z rzadkimi momentami, które dawały choć cień nadziei, że będzie lepiej...
O nadajniku nadal nic nie wiadomo; w międzyczasie znów napisałem maila do operatora z zapytaniem o to jakże mi potrzebne urządzonko. Odpowiedź: plan postawienia go w promieniu 2 km od mojej miejscowości zamieszkania owszem jest, teoretycznie pod koniec roku 2011, ale praktycznie „będzie to raczej pierwszy kwartał roku 2012”.
VI
Erę zastąpiło T‑Mobile. Ukazała się też informacja o umowie pomiędzy T‑Mobile a Orange o współużytkowaniu nadajników. Krótko po tym newsie parametry blueconnecta poprawiły się z z dnia na dzień. Łącze jest w miarę stabilne do dziś, zawsze w zasięgu sieci HSPA/UMTS; speedtest ocenia prędkość pobierania na 4,8 Mbps, SpeedoMeter na 5,03 Mb/s, a wczoraj, pobierając najnowszą instalkę LibreOffice, Internet Explorer wskazał 6,98 MB/s. Oczywiście są duże wahania w prędkości, odczuwalne w codziennym użytkowaniu; w końcu to nie łącze stałe, a mobilne i w pewnych granicach ma prawo skakać w różne strony.
Uważny czytelnik zauważył, że (sinusoidalna teoria...) skoro jest dobrze, to właśnie idzie to „złe”. A ja myślę, że już gorzej nie będzie. W końcu świat się rozwija, idzie do przodu, Internet też, a co za tym idzie – dostępność do niego będzie coraz łatwiejsza i powszechniejsza, nie tylko w miastach, ale i w takich małych miejscowościach jak moja.
Niedługo kończy się pierwszy kwartał roku. Co z nadajnikiem? Nie mam o nim żadnej informacji – ani oficjalnej, ani nieoficjalnej. Próżno go też szukać w BTSearch. Może jednak niebawem wyrośnie gdzieś na łące z pierwszymi wiosennymi kwiatkami...