Klikając z wrogiem. Przegląd rosyjskich dystrybucji Linuksa
Przez kilka ostatnich tygodni w tych nielicznych wolnych chwilach, których nie poświęcałem na spisywania z benedyktyńskim zacięciem losów młodego Billa Gatesa i firmy, którą współtworzył z Paulem Allenem, oddawałem się z wielką satysfakcją kolaboracji z produktami wrażej myśli technologicznej. Przyczynkiem do tak niegodnych uczynków była lektura komentarzy autorstwa hamletyzujących czytelników DP (“instalować czy nie instalować, oto jest pytanie?”), których namnożyło się swego czasu pod wpisem o deepinie. W efekcie powszechnego wówczas zawodzenie nad brakiem roztropności takiego działania, obudziła się we mnie hipsterska część mojej duszyczki i czym prędzej postanowiłem - na przekór zdrowemu rozsądkowi - pójść jeszcze dalej i posadowić na moim domowym komputerze (powierniku moich najskrytszych tajemnic), jakąś “ruską” dystrybucję Linuksa. Wprawdzie z imienia znałem tylko jedną, ale wiedziałem, iż za sprawą ukazu jaśnie panującego Władimira Władimirowicza Putina mateczka Rasija musi być teraz krajem miodem i Linuksem płynącym, więc wystarczy tylko odrobinę poszukać.
W tym celu udałem się do źródła wiedzy wszelakiej w zakresie rozmaitych inkarnacji Linuksa, czyli na portal Distrowatch. Kilka kliknięć wystarczyło, by otrzymać listę rzeczonych dystrybucji rosyjskiej proweniencji i jeśli mam być szczery to poczułem się mocno rozczarowany w tamtej chwili, bo liczyłem na znacznie więcej. Zestawienie, które wówczas ujrzałem zawierało tylko 5 pozycji, przy czym dwie ostatnie odpadły właściwie w przedbiegach. Idąc więc od końca, jako pierwszy ten smutny los spotkał Runtu, który już na wstępie miał niewielki szanse ze względu na powiązania "rodzinne". Niestety od pewnego czasu mam ogromny przesyt rozwiązaniami wywodzącymi się od Ubuntu i poza Miętusem zainstalowanym na jednej z partycji mojego laptopa, to do momentu pojawienia się "bionicznego gryzonia" od Canonical nie planuję poszerzać mojego stanu posiadania w kwestii tworów ubuntopodobnych. Tym niemniej postanowiłem nie skreślać od razu tej propozycji, dając jej szansę na oczarowanie mej osoby, czyli najzwyczajniej w świecie odwiedziłem stronę domową tego projektu. Niestety utwierdziło mnie to jedynie w przekonaniu, by darować sobie potencjalną przygodę z tą dystrybucją. Strona domowa była bowiem wyłącznie w języku, którego lata temu przyszło mi się uczyć w podstawówce, a nawet później przez chwilę w szkole średniej. Niestety stary grzyb jestem, więc wiele wody w Wiśle od tego czasu upłynęło, a jeszcze więcej szarych komórek w moim mózgu przeszło w stan spoczynku, skutkiem czego niewiele z tej wiedzy się ostało, a przy tym “bukwy”, a ściślej sposób składania z nich wyrazów w trakcie lektury tekstu, był od zawsze moją piętą achillesową zaraz obok ortografii. Dlatego pożegnałem się z Runtu wyjątkowo ozięble.
Druga dystrybucja tj. Point Linux była z bardziej prawego łoża, bowiem bazowała bezpośrednio na Debianie, choć niestety w wersji sprzed 2 lat (Jessie), zaś na swojej stronie przywitała mnie językiem polskim, jednakże nie wiem ile w tym zasługi autorów, a ile sprawnego zastosowania narzędzi Google. Abstrahując jednak od tego dość miłego faktu, to niespecjalnie byłem zainteresowany środowiskami graficznymi, które były przez tę dystrybucją wspierane (MATE oraz KDE 4), ale przede wszystkim ostatnia aktualizacja tego distro miała miejsce półtora roku temu, co niestety zdyskwalifikowało ją już na starcie.
ALT LINUX
Tym sposobem docieramy do pierwszej dystrybucji, która trafiła na mój komputer, choć uprzedzając fakty muszę napisać, że niestety na bardzo krótko jak się później okazało. Było to doświadczenie na tyle przelotne, że nawet nie zdążyłem zrobić choć jednego zrzutu ekranu i dlatego posłużyłem się jako ilustracją jakąś stockową grafiką, która jednak oddaje pierwsze wrażenie, które spotyka nas zaraz po instalacji. Nie ukrywam, że dystrybucja ta była dla mnie dużym rozczarowaniem, ponieważ to co przeczytałem w Internetach na samym początku bardzo rozbudziło mój apetyt. Już na Distrowatch jej autorzy ładnie się zareklamowali, pozycjonując się jak projekt z długą historią (prawdopodobnie sięgającą jeszcze poprzedniego stulecia), który 10 lat temu wszedł w fazę dojrzałości, przekształcając się w dużą organizację zajmującą się rozwojem wolnego oprogramowania na wielu płaszczyznach. Dodatkowo na polskiej Wikipedii mogłem przeczytać, że oczko w głowie twórców, czyli Sisyphus, to “jeden z pięciu największych na świecie banków pakietów wolnego oprogramowania”. Cokolwiek to ostatnie miałoby znaczyć, to nie da się ukryć, że musi budzić szacunek każdego.
Właściwie to tyle dobrego co mogę napisać na temat tej dystrybucji, bo potem było tylko gorzej. Już tylko krótki rzut oka na dokumentację w języku Szekspira, która dostępna była na macierzystej stronie, powinien dać mi sporo do myślenia. Niestety jedyna refleksja jaka przyszła mi wówczas do głowy związana była z prawdopodobną koniecznością odświeżenia sobie znajomości tak nielubianej przeze mnie cyrylicy, gdyby przyszło szukać rozwiązania dla jakiegokolwiek problemu. Krótko mówiąc: było biednie w tym zakresie. Niezrażony tym faktem pobrałem instalator zestawu startowego (starterkits) ze środowiskiem graficznym opartym na Xfce i w tym sposobem zmarnowałem kilka godzin życia. Na dzień dobry przywitał mnie niechlujnie spreparowany pulpit, a repozytorium świeciło pustkami. Być może w tym drugim przypadku popełniłem gdzieś błąd, ale tym samym wracamy do kwestii dostępności dokumentacji. Podejrzewam jednak, że to raczej pochodna tego, że dystrybucja ta lata świetności ma dawno za sobą, o czym świadczy chociażby fakt, że na stronie domowej ostatni news jest datowany na 2013 rok.
I właściwie to wszystko, co chciałbym napisać na temat tej dystrybucji, ponieważ wszystkie znaki na niebie i ziemi - co potwierdza też pośrednio pozycja na Distrowatch - wskazują na to, że mamy do czynienia z dystrybucją w poważnym kryzysie czy wręcz w stanie agonalnym. Tym bardziej, że na rynku rosyjskim funkcjonuje jeszcze jeden fork wywodzący się od Mandriva/Mandrake, który praktycznie pod każdym względem wydaje się przewyższać swojego konkurenta. Sądzę więc, że raczej dni tej dystrybucji są policzone, a przynajmniej nie postawiłbym złamanego grosza na jej nagły renesans w niezbyt odległej przyszłości.
Kończąc wspomnę o jedynej rzeczy, którą mogę zapisać w przypadku tej przelotnej przygody po stronie plusów. Był to bowiem mój pierwszy i zapewne ostatni kontakt z dystrybucją, której systemem zarządzającym pakietami był APT‑RPM. Tym samym nie powinno nikogo dziwić, że graficznym menadżerem pakietów w tym przypadku był Synaptic.
ROSA LINUX
Wspomnianym wyżej konkurentem dla ALT Linuksa jest ROSA Linux. To owoc pracy rosyjskiej firmy informatycznej LLC NTC IT ROSA, która - jak można przeczytać na ich stronie - specjalizuje się w komercyjnych wdrożeniach otwarto-źródłowych rozwiązań, choć swoją autorską dystrybucję udostępniają dla wszystkich zainteresowanych już bodajże od 2012 roku. Co ciekawe jest ona certyfikowana przez rosyjskie Ministerstwo Obrony, co od razu dodaje 100 punktów do prestiżu. Zaznaczę od razu, że to był mój pierwszy kontakt z pochodną Mednrivy, więc poza totalnie nieudaną przygodą z ALT Linux nie mam żadnego punktu odniesienia w stosunku do rozwiązań z tej gałęzi. Innymi słowy: wszystko dla mnie było tutaj nowe poza środowiskami graficznymi, a do wyboru są trzy i wszystkie oparte o biblioteki QT, czyli KDE 4, PLASMA 5 oraz LXQT. Wprawdzie nie jestem wielkim fanem tego rozwiązania, ale wybrałem PLASMA 5 jako najbardziej mi znane.
Jeśli chodzi o sam początek, to instalacja przebiegła raczej bez większych problemów, choć mamy tu do czynienia prawdopodobnie z autorskim instalatorem (a przynajmniej jak dotąd nie spotkałem się z podobnym). Jednakże każdy, kto postawił jakiegokolwiek Linuksa na PC‑ecie nie powinien mieć problemów z doprowadzeniem do końca procesu instalacji w tym przypadku. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to fakt, że w kroku bodajże 5 czy 6, kiedy to - jak się później okazało - instalowane są plik na dysku twardym, dostajemy ekran z paskiem stanu, który niestety jest nieaktywny (nie przesuwa się). Przez dłuższy moment myślałem, że coś poszło nie tak, ale migająca dioda dysku twardego powstrzymywała mnie przed restartem. Być może była to jakaś dziwna przypadłość, która akurat na mnie trafiła, natomiast faktycznie po kilku minutach na ekranie pojawiła się nowa treść, a potem przeszliśmy do kolejnych kroków związanych z ostatnimi szlifami w postaci ustawieniem nazwy komputera, hasła root oraz utworzeniem konta użytkownika. Potem szybki restart i mogłem się cieszyć nowym distro.
Niestety już na samym początku nastąpił mały zgrzyt. Generalnie to od czego zawsze zaczynam po instalacji nowego systemu to update pakietów i tu uczyniłem podobnie, w związku z tym stało się to czego niestety trochę się obawiałem: aktualizacja systemu trwała stanowczo zbyt długo jak na standardy, do których przywykłem. Nie zanotowałem wówczas jak dużo paczek było do aktualizacji, ale całość zdawała się trwać dłużej niż właściwa instalacja systemu. Wpływ na to zapewne miało takie sobie połączenie z serwerami tej dystrybucji (niestety nie udało mi się ustalić, czy da się je jakoś zmienić, choć domyślam się, że nie), ale nie tylko. Tak się złożyło, że po kilku dniach korzystania z tej dystrybucji odstawiłem ją całkiem na boczny tor i wróciłem dopiero po to, by zrobić zrzuty ekranu na potrzeby niniejszego wpisu, co dawało 2‑3 tygodnie przerwy. Okazało się wówczas, że mam do aktualizacji aż 230 pakietów, co w sumie wymaga pobrania 375 MB danych. Plusem jest to, że jak widać paczki są dość sprawnie aktualizowane, ale tym razem postanowiłem zmierzyć czas konieczny do zakończenia update’u i całość zajęła prawie 29 minut, czyli stanowczo za dużo. Najpierw przez ponad 12 minut pobierały się paczki (niestety instalator nie pokazuje ile zostało jeszcze do końca, tylko nazwę pliku obecnie ściąganego), które potem instalowały się przez przeszło kwadrans (tu już był zaprezentowany postęp w postaci stosunku paczek zainstalowanych do całości objętej tym procesem). Faktem jest, że w tym były dwa moduły, które musiałby być załadowane do jądra (w tym dla karty NVIDIA), ale mimo wszystko trwało to znacznie dłużej niż w przypadku podobnych wielkością aktualizacji dla Manjaro, jakie nieraz przeprowadzałem na tym kompie.
Bardzo za to przypadł mi do gustu rpmdrake. Nie jest to oczywiście autorskie rozwiązanie twórców recenzowanej właśnie dystrybucji, ale dla mnie był to pierwszy kontakt z tym konkretnym menadżerem paczek. To czym zostałem kupiony na samym początku, to możliwość wskazania, że interesuje mnie wyłącznie te oprogramowanie, które posiada graficzny interfejs użytkownika. Daleko temu jeszcze do tego, co urzekło mnie w przypadku repozytorium deepina czy tego co nadal nieudolnie próbuje być dostarczane w ramach GNOME Software. Pisałem już o tym nieraz, ale warto o tym przypominać w kontekście krucjaty o rządy dusz Kowalskich czy innych Smithów: "klikacza" takiego jak ja w repozytoriach interesują aplikacje i to takie, co to dają się swobodnie obsłużyć gryzoniem. Dla całej reszty jest konsola lub bardziej wyspecjalizowane narzędzia w rodzaju Synaptica. Ale nie miejsce by teraz tę kwestię roztrząsać, ponieważ jeśli chodzi o rpmdrake to nie jest jedyna zaleta tego rozwiązania. Na pewno w tym miejscu warto wskazać na bardzo dobrą responsywność i dość przejrzystą obsługę bez zbędnych udziwnień.
Jeśli chodzi o wybór oprogramowania, to nie można specjalnie narzekać wszystko czego szukałem właściwie znalazłem i to dość świeżych wersjach. Niestety poza dwoma wyjątkami dla mnie szalenie ważnymi, czyli przeglądarką Chrome oraz klientem Spotify. Zapewne większość Linuksiarzy przejdzie nad tym do porządku dziennego, ale dla mnie to są dwie najczęściej używane aplikacje na domowym komputerze. Niestety Chromium nie do końca ratuje tutaj sytuację.
W przypadku oprogramowania gotowego od razu po instalacji to jest dość skromnie, czyli dokładnie tak jak lubię, ponieważ wolę sam dobierać odpowiednia dla mnie narzędzia niż być na siłę uszczęśliwiany. Wśród nich znalazło się między innymi autorskie oprogramowanie ludzi z IT ROSA, ale wspominam o nich wyłącznie z kronikarskiego obowiązku, bo nie ma specjalnie o czym. Mamy tu bowiem zupełnie niczym - na pierwszy rzut oka przynajmniej - nie wyróżniający się odtwarzacz multimedialny o powalającej kreatywnością nazwie ROSA Media Player. Do tego dorzucona został aplikacja ROSA Imagewriter, której nazwa również wyjaśnia wszystko i last but not least ROSA Freeze, której zadaniem jest umożliwienie w łatwy sposób rollbacku systemu, choć nie miałem jakoś potrzeby przetestowania tego rozwiązania.
Kończąc ten wątek muszę napisać, że niestety w moim wypadku ROSA Linux okazał się również sporym rozczarowaniem. Na dzień dobry zostałem pozbawiony możliwości korzystania z dwóch najczęściej używany przeze mnie aplikacji i to chyba jest mój największy zarzut wobec tego rozwiązania, czyli zapewne dla dużej części czytających bez znaczenia. To co generalnie robić może różnicę wszystkim zamieszkałym w naszym pięknym kraju, to dość długi czas - relatywnie, bo dramatu nie ma - instalacji oraz aktualizacji oprogramowania, a przede wszystkim dość uboga pomoc w języku Szekspira albo ściślej: nie jest ona tak szczegółowa jak można byłoby oczekiwać od dystrybucji, która choć zna własne korzenie definiuje siebie jako niezależny projekt. Na szczęście podczas moich krótkich doświadczeń z tą dystrybucją nie miałem większych problemów z działaniem czy stabilnością systemu, więc ostatecznie dla niewymagającego użytkownika nie będzie to zapewne powodem zmartwień.
UPDATE: Muszę w tym miejscu posypać głowę popiołem i z tego miejsca przeprosić twórców tej dystrybucji. Otóż okazuje się, że jeśli dobrze poszukać na stronie Rosalab Wiki (najlepiej wpisując potrzebną frazę w wyszukiwarce) to można się przekonać, że nie tylko nie jest tak najgorzej, ale jest bardzo solidnie. Nie jest to może poziom tego, do czego mogą być przyzwyczajeni użytkownicy Debiana, Ubuntu czy Arch Linuksa, ale początkujący użytkownik znajdzie tutaj wszystko, co na start może być mu potrzebne, a i ci lubiący głębiej pogrzebać też nie zostają pozostawieni sami sobie. A jak sugeruje jeden z czytelników problem aktualizacji również da się poprawić, ponieważ istnieją/powinny istnieć serwery posadowione w krajach, gdzie prędkość pobierania będzie bardziej akceptowalna.
CALCULATE LINUX
Na koniec zostawiłem sobie dystrybucję przed którą z jakiś powodów najdłużej się wzbraniałem, jak się później okazało całkowicie niesłusznie. Nie chodzi o fakt, że jest to pochodna Gentoo, bo po doświadczeniach z Sabayonem wiedziałem, że można przygotować rozwiązanie oparte na tym "źródle", tak by mógł na nim pracować średnio ogarnięty użytkownik Pingwiniątka, zwłaszcza jak się wyposaży w Porthole, co później znacząco ułatwia pracę. Niestety na samym początku trzeba skorzystać w tym celu z konsoli i zapoznać się z podstawowymi komendami Portage, z czym nie powinno być problemu, bo tu akurat ciężko narzekać na dokumentację. Nie jest może idealnie, bo sporo artykułów jest jeszcze niedostępnych, ale te najważniejsze związane z instalacją czy pierwszymi czynnościami po jej zakończeniu (ze szczególnym uwzględnieniem wspomnianego Portage) są gotowe i przystępnie napisane. Ponadto zawsze można skorzystać z bogatej dokumentacji dostępnej dla Gentoo.
Jeśli chodzi o samą dystrybucję to do wyboru mamy 4 środowiska graficzne: Cinnamon, KDE, MATE oraz Xfce. Dla kogoś, kto śledził uważnie moje dotychczasowe wpisy (zwłaszcza TEN) nie będzie większym wyzwaniem odgadnięcie, że wybrałem to ostatnie rozwiązanie. I muszę przyznać, że twórcy przyłożyli się w tym zakresie, co osobiście bardzo cenię, ponieważ jak to mawiają: pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz. Na dzień dobry wita nas bardzo przyjemnie skomponowany pulpit z sympatyczną tapetą. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to fakt, że domyślnie jako menu programów dla górnego panelu nie jest ustawiony Whisker Menu. Co gorsza nie jest on nawet zainstalowany i trzeba tę wtyczkę do Xfce pobrać dopiero z repozytorium (z resztą jak kilka innych niestety).
Najgorsze jednak było to, że zanim to wszystko mogłem pokonfigurować wedle własnego uznania, miał miejsce największy zgrzyt w przypadku tej dystrybucji. Otóż na moim głównym laptopie, czyli tym na którym testowałem wszystkie dotychczas opisane dystrybucje, Calculate Linux (dalej CL) nie chciał działać, a dokładniej: wszystko pięknie śmigało do momentu, kiedy nie postanowiłem skorzystać z Portage. Użycie jakiejkolwiek komendy związanej z modyfikacją zainstalowanych programów kończyło się całkowitym zawieszeniem systemu. Sądziłem, że to problem środowiska graficznego, ponieważ czasem towarzyszyło temu dziwne migotanie ekranu, ale wypróbowałem również pozostałe DE (za wyjątkiem MATE) i efekt był identyczny. Niestety był to pierwszy przypadek w mojej “karierze” Linuksiarza, kiedy jakaś dystrybucja nie chciała współpracować z tym sprzętem. W związku z tym dałem szansę CL na moim netbooku od Acera i tutaj problem się nie powtórzył, ale z kolei nie został wykryty mój touchpad, co zdarzało się już wcześniej w przypadku innych dystrybucji, ale taki Mint czy inny Manjaro jakoś nigdy nie miały z tym problemu (jak i wiele innych OS). Konkluzja jest więc prosta: autorzy muszą mocno popracować nad działaniem ich dystrybucji na różnych konfiguracjach sprzętowych.
Na szczęście to był jedyne - choć bardzo poważne - niedogodności i potem było już tylko cukierkowo. Powiem szczerze, że w ciągu ostatnich 3‑4 tygodni częściej korzystałem na tym sprzęcie z CL niż Manjaro, który jest tam również zainstalowany, choć mimo wszystko najczęściej to jednak odpalany był Android-x86, ale to już temat na inną opowieść. Być może to tylko autosugestia, wszak mamy do czynienia z reprezentantem najszybszego gatunku Pingwinów, ale mam wrażenie, że wszystko działało dużo sprawniej niż na rzeczonym forku Archa, a już bez wątpienia gołym okiem było widać zdecydowaną różnicę w dojściu do gotowości środowiska graficznego przy pierwszym uruchomieniu. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale w przypadku obu moich sprzętów, na których korzystam i korzystałem z najróżniejszych dystrybucji uzbrojonych w Xfce, elementy pulpitu zaraz po zalogowaniu strasznie długo się ładują tj. przez 2‑3 sekundy zamiast paneli czy pulpitu widzę szare prostokąty. To samo dzieje się w przypadku mocniejszego HP, jak i netbooka Acera. W przypadku CL zjawisko to było praktycznie niezauważalne, więc być może ogólna responsywność systemu wcale nie była złudzeniem.
Jeśli chodzi o dostęp do oprogramowania to właściwie nie było aplikacji, której nie znalazłbym w repozytorium, choć rzecz jasna nie korzystam z jakiś niszowych rozwiązań, więc zazwyczaj popularne dystrybucje nie mają z nimi problemu, choć nie zawsze o czym świadczą wcześniej opisane przypadki. Nie było też dramatu z ich instalacją, zwłaszcza po zainstalowaniu Porthole, który zdecydowanie ułatwia bawienie się flagami, jeśli ktoś mam taki kaprys. Natomiast w tym miejscu mam na myśli czas kompilowania pobranych paczek. Wprawdzie nie wrzucałem na twardy dysk takich kobył jak LibreOffice, ale spodziewałem się, że na moim niezbyt mocnym netbooku będzie to wyglądało znacznie gorzej niż faktycznie miało miejsce. Dla tych jednak, których nie interesuje kompilowanie oprogramowania ze źródeł, w repozytorium znajdują się nierzadko również aplikacje w formacie binarnym (opatrzone są one wówczas końcówką “‑bin”).
Jeśli chodzi o typowe oprogramowanie autorskie dla użytkownika końcowego to chyba za bardzo takowego nie ma (oczywiście nie mam na myśli skryptów startowych czy konfiguracyjnych). Jest wprawdzie coś takiego jak Calculate Console, gdzie do wyboru mamy szereg opcji związanych głównie z konfiguracją, ale szczerze powiedziawszy w trakcie użytkowania tej dystrybucji nie odczuwałem takie potrzeby, ponieważ wszystko działało więcej niż dobrze mimo początkowych problemów.
PODSUMOWANIE
Jeśli mam być szczery, to czuję się bardzo rozczarowany stanem rozwoju Linuksa u naszych wschodnich sąsiadów. Sądziłem, że ze względu na plany miejscowych władz zmierzające do uniezależnienia się od imperialistycznych tworów z logo Microsoftu, wyglądać będzie to znacznie lepiej, a tymczasem odniosłem wrażenie, że nie tylko nie powstają tam nowe projekty w ostatnich latach, ale przy tym te niezbyt licznie istniejące nie rozwijają się jakoś dynamiczne lub nawet pozostają w głębokiej stagnacji. Inna sprawa, że przygotowując się do tego tekstu natrafiłem na jeszcze jedną dystrybucję, która nie została uwzględniona na Distrowatch, a wygląda na to, że w jej przypadku mamy do czynienia z przodownikiem wśród rosyjskich systemów operacyjnych. Niestety to co dyskwalifikuje dla mnie Astra Linux, bo o nim mowa, to zupełne zafiksowanie się na rodzimym odbiorcy, co widać chociażby po stronie domowej, która jest wyłącznie w rosyjskim języku. Żeby było zabawniej na moim służbowym laptopie zainstalowany pakiet antywirusowy ostrzegł mnie przed wejściem na tę witryną jako potencjalnie niebezpieczną (sic!).
Zresztą to absolutne skupienie się na rynku wewnętrznym wydaje się być cechą charakterystyczną rosyjskich dystrybucji, o czym może świadczyć podejście do kwestii dokumentacji czy też repozytoriów, które posadowione są chyba wyłącznie na “miejscowych” serwerach. Najbardziej “kosmopolityczną” dystrybucją wydaje się być Calculate Linux, którą z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim nieco bardziej doświadczonym użytkownikom, o ile nie będzie problemów z konfiguracja sprzętową tak jak w moim przypadku.