Ubuntu 20.04 - Pierwsze, przedpremierowe wrażenia.
Powszechnie wiadomo, że Windows 10 sypie się jak cement z rozprutego wora. Świadczą o tym obydwaj użytkownicy desktopowego Linuksa i pojedyncze posty na forach poświęconych oprogramowaniu firmy Microsoft. To świetna okazja, żeby przetestować nowe Ubuntu 20.04, którego premiera zbliża się wielkimi krokami. Szybciutko poddałem dłonie dezynfekującemu działaniu octu i przeczuwając nadciągające problemy z cerą pobrałem świeży build Ubuntu.
Z pewną taką nieśmiałością i przyśpieszonym biciem serca nagrałem ISO na pendrive, przygotowałem dysk SSD pod instalację nowego systemu i zrestartowałem komputer. Ku uciesze wszystkich domowników naszym oczom ukazało się menu startowe. Klepnąłem Enter i rozkoszowałem się nowym "ekranem", który towarzyszy uruchamianiu systemu. Zamiast mdłego fioletu rozcieńczonego płynem brzozowym o niskim woltażu, możemy teraz oglądać logo producenta sprzętu. Nieco niżej mamy animację w formie koła obrazującego postęp uruchamiania, żywcem zerżniętą z Windows. Na samym dole napis "Ubuntu".
Po kilku minutach oglądania tego logo ekran zrobił się czarny. Na ekranie 4K, czcionką o rozmiarze 14px instalator wypluł komunikat o problemie z nouveau. Bardzo chciałbym Was nim uraczyć, ale akurat nie miałem przy sobie mikroskopu, więc nie było mi dane odczytanie całości. Poza tym kto mógłby chcieć odczytać taki komunikat? Chyba nie zainteresowany użytkownik, który właśnie próbuje zainstalować system. Szybko machnąłem ręką na "GNU logikem" i zrestartowałem kompa
Tym razem, z GRUBa wybrałem kolejną pozycję: "safe graphics mode". Normalne przecież, że w roku 2020 takie nowości jak Intel HD 630 czy Nvidia 1050 mogą nie być jeszcze w pełni wspierane. W GNU świecie czas płynie nieco inaczej.
System uruchomił się po kilku minutach(!) Postanowiłem zainstalować go na dysku i zobaczyć dla odmiany jak działa stabilny system, którego nie trapią problemy rodem z Windows 10.
Domyślnie instalator Ubuntu próbuje wcisnąć na dysk ~1GB bloatu, ale istnieje możliwość instalacji minimalnej, którą z radością wybrałem.
Okazuje się, że Canonical w dalszym ciągu podrzuca nieświadomym użytkownikom Firefoksa, który śledzi każde kliknięcie, każde muśnięcie gładzika i cichaczem wysyła zaszyfrowanie dane w świat.
Przystąpiłem do podziału dysku na partycje, zaakceptowałem ryzyko utraty danych i odpaliłem instalację. Po kilku minutach, stabilny instalator stabilnego systemu uraczył mnie takim oto komunikatem:
Wygląda na to, że podczas instalacji Linuksa, naprawdę można utracić dane. Czegoś takiego nie widziałem nigdzie indziej.
Pomyślałem sobie, OK przecież rzeźbią to dopiero kilkanaście miesięcy, a bazują na instalatorze, który ma raptem dekadę z hakiem, więc jak można wymagać bezproblemowej instalacji? Postanowiłem kliknąć "Close" i podzielić się tym doświadczeniem z developerami:
Taaa... Nie to, co sypiący się Wieczna Beta Windows 10. Zrestartowałem laptopa i okazało się, że instalator, zamiast najpierw potwierdzić poprawną instalację systemu, radośnie wcisnął Ubuntu na pierwsze miejsce w UEFI.
Oczywiście nie muszę dodawać, że GRUB, zamiast zaoferować możliwość uruchomienia Windows, zaoferował mi linię poleceń. Gdzieś posiałem tajemne zwoje opisujące zakamarki tego interfejsu, więc wywaliłem Ubuntu z UEFI i z ulgą wróciłem do Windows 10. Hej!
Aktualizacja
Wielu czytelników narzeka na tzw. cenzurę i nadgorliwą moderację. Zgadzam się, ale pamiętajmy, że w internecie nic nie ginie i najsmakowitsze kąski, przykłady rzeczowej krytyki i dobrego wychowania udało się ocalić. Dla potomnych: