Niedobre programy: oprogramowanie, które powinniśmy wreszcie porzucić
Mniej więcej za półmetkiem szkoły podstawowej, zostałem zawezwany do mojego (szalenie cynicznego) znajomego, celem reinstalacji systemu. Od wydania Windows XP minęło dopiero kilkanaście tygodni, a opinia na jego temat była druzgocąco niska. Odpadał zresztą z najważniejszego dla naszej grupy wiekowej powodu – „nie chodziły” na nim gry. A przynajmniej tak wszyscy twierdzili, więc nikt nawet nie próbował. Należało więc użyć oryginalnych płyt CD dostarczonych z „zestawem komputerowym” firmy Optimus i dokonać instalacji systemu Windows Millennium Edition.
Były to „lepsze” czasy, a więc w praktyce o wiele gorsze, niż dzisiejsze. Na przykład to, że nie baliśmy się jako dzieci chodzić po osiedlu po zmroku było równoważone przez dalece straszniejszy fakt, jakim była drażniąca trudność w instalacji sterowników. Nie są to bowiem czasy prefabrykatów w formie nośników „recovery”. Bowiem płyta instalacyjna, nawet oznaczona przez OEM, była czystym nośnikiem instalacyjnym, polscy dystrybutorzy, bez wątpienia posiadający zestawy OAK (Adaptation Kit) nie używali ich niemal do niczego. Zarówno Optimus, jak i Vobis, nie integrowali oprogramowania, aktualizacji ani sterowników do swojego sprzętu. O wiele tańszym rozwiązaniem było zażądać od każdego z dostawcy podzespołów dostarczenia odrębnej płyty ze sterownikami. Uzytkownik końcowy i tak w przeważającej większości przypadków wykazywał daleko idącą bezradność w kwestii instalacji systemów, można więc było szczędzać, oferując dramatycznie niską jakość usługi.
Czasy Windows 98 i Me to lata, w których instalowanie sterowników było odrażającą przeplatanką kreatorów, a sam proces poprawnej reinstalacji rozciągał się na wiele dni. Większość sterowników nie miała instalatorów. To dobrze. Instalatory dorzucają syf. Ale ówczesny Menedżer Urządzeń miał bardzo poważne problemy z akceptowaniem rzeczywistości choć trochę wykraczające poza ramy scenariusza „jeden sterownik na jedno urządzenie, w formie zbioru plików VXD, opisanych plikiem INF, w głównym katalogu pierwszej dyskietki”. Nie czas teraz przytaczać (a całkiem wielu – w ogóle tłumaczyć od zera) detali owego koszmaru, ale myślę, że zainteresowani natychmiast odtworzą, na co narzekam, gdy wspomnę o upiorności przycisku zwanego „Pomiń plik”.
Ponieważ cięto koszty i nośnik instalacyjny był goły, dodatkowe oprogramowanie dostarczano na odrębnej płycie. Zazwyczaj znikało ono z komputerów Optimus po pierwszej reinstalacji i nikt potem nie wiedział, jak je odzyskać, bo płyty były po angielsku. Do owego oprogramowania zaliczały się Nero, InterVideo WinDVD, Acrobat Reader, Chayenne Bitware (do faksów!), Opera 5 i Microsoft Internet Explorer 5.0 (w systemie był 5.5). Jak wspomniałem, nikt nigdy nie używał tej płyty. Po upolowaniu sterowników (kilka godzin męki!), nadchodził czas na instalację całego oprogramowania. I nie mowa tu o użytkach typu Microsoft Office – potrzebny był zbiór oprogramowania, bez którego system był bezużyteczny, bo nic nie umiał. Leciały więc programy do filmów: po co komu WinDVD, skoro nikt nie ma filmów na DVD, bo przecież skąd – a więc AllPlayer, QuickTime Player i VPlayer oraz kodeki DivX. Najnowszy Internet Explorer 6.0 (z Javą), wraz z Outlookiem – aczkolwiek (nieszyfrowany!) WebMail stopniowo wypierał konieczność jego konfigurowania. Odtwarzacz muzyki: obowiązkowy Winamp. Programy do dekompresji i jakiś normalny menedżer plików: Windows Commander („obecnie” Total Commander) i wieczyście próbny WinZip. Komunikator Gadu-Gadu 4.6. Wspomagacz pobierania GetRight, z osobnym spolszczeniem. Przeglądarka obrazów IrfanView. A dla bezpieczeństwa zapora ZoneAlarm i próbny mks_vir. Każdy z owych programów znajdował się na jakiejś walającej się po pokoju dyskietce lub płytce z czasopisma Komputer Świat Niezbędnik. Na pewno nie pobierało się go z kulejącej osiedlówki ani nie brało z którejś z samodzielnie nagranych płyt CD‑R: ceny nagrywarek spadły dopiero w 2004, a przedtem trzeba było za takowy sprzęt sypnąć sporym groszem w okolicach 800 PLN, nie wspominając o samych nagrywalnych płytach.
Old habits die hard?
Od tego czasu (ponad 15 lat!) sposób, w jaki korzystamy z pecetów ulegał kolejnym przemianom. Wraz z wkroczeniem laptopów, zostaliśmy uraczeni płytami, a następnie partycjami odzyskiwania, z wbudowanymi aktualizacjami, sterownikami i całym softem. Równolegle rozwijał się sam Windows, stopniowo wzbogacając się o funkcje, których dawne braki tak rozpaczliwie łataliśmy, instalując arsenał oprogramowania. Obecnie coraz rzadziej dokonuje się prawdziwych reinstalacji, z czystych nośników. Potrzeba „kroku zerowego”, a więc niezbędnego jeszcze całkiem niedawno usunięcia fabrycznego systemu i ponownego zainstalowania bez „crapware’u” od dostawcy powoli maleje, chyba, że wybierzemy produkt z niższej pólki – tam dalej faszerują nas wachlarzem zbędnych dodatków. Ponadto, mimo szeregu niewybaczalnych wad, najnowszy Windows oferuje zdecydowaną większość funkcjonalności, po którą kiedyś sięgano do firm trzecich.
A mimo to, gdzie tylko się rozejrzę (i zobaczę laptopa, a nie telefon/tablet), dalej widzę obowiązkową listę tego samego, zbędnego już dzisiaj oprogramowania, instalowanego na identyczną modłę już od półtorej dekady. Poraża mnie, że lista programów rzekomo obowiązkowych do zainstalowania została stworzona tak dawno i tak strasznie trudno cokolwiek z niej wykreślić. Ulega ona oczywiście ewolucji, wciągnięto na nią na przykład torrenty i parę innych zabawek – ale faktem jest, że w większości składa się z elementów, które należy natychmiast wykurzyć. Przyjrzyjmy się jej zatem: sugeruję udać się na główną stronę Dobrych Programów i zerknąć na listę „top pobranych”. Ale zanim to zrobimy, zajmiemy się czymś, co być może nie znajduje się na szczytach list pobierania, ale i tak czai się na wielu komputerach. Jeżeli kogoś właśnie przyłapałem, proszę się dobrze wytłumaczyć, a w przypadku braku wymówki, natychmiast odinstalować mały koszmarek o nazwie….
JAVA.
A ściślej mówiąc, biblioteki, środowisko uruchomieniowe i maszyna wirtualna JVM, pod wspólną nazwą „Oracle Java Second Edition Runtime Environment”. Istnienie tego gniota jest czystą magią. W kilkunastu megabajtach zaklęto bowiem niemal każdy problem i błąd, jaki można napotkać podczas korzystania z peceta w XXI wieku. Dosłownie każdy. Zrobimy tutaj chwilową przerwę, a ja pozwolę sobie dokładnie opisać, dlaczego obecność Javy na osobistym komputerze jest powodem do wstydu, lamentu i smutku. Katastrofalna jakość owego produktu zasługuje bowiem na oddzielną, staranną wzmiankę.
Problemy z Javą zaczynają się już na etapie samego instalatora. Uruchomiony – znika. Łaskawie pojawia się po paru chwilach (czasem trzeba poczekać nawet kilka minut!), by przywitać nas, w jedynej dostępnej wersji językowej, pięciowyrazowym horrorem, brzmiącym „Three Billion Devices Run Java”. Horror ów swą siłę czerpie z faktu, że powyższa deklaracja jest zapewne zgodna z prawdą. Następnie przychodzi czas na przeplatankę pasków postępu: instalator nie potrafi się zdecydować, czy jest zwykłym programem EXE, czy może jednak paczką MSI, więc na wszelki wypadek robi jedno i drugie, mieniąc się feerią okien o rozbieżnych stylach, a do niedawna również o rozbieżnych tytułach, podających kilka sprzecznych numerów wersji jednocześnie. Legendary Oracle Quality.
Przeprowadzenie instalacji Javy w systemie można porównać do eksplozji brudnej bomby odłamkowej, bowiem instalacyjnym szlamem obrywa niemal każdy element środowiska: rejestr zaczyna ważyć kilka kilogramów więcej, a lista zarejestrowanych klas i bibliotek DLL zaczyna się przewijać w nieskończoność. Panel Sterowania zyskuje nowy, bezwartościowy aplet zbędnych ustawień, który potrafi raportować, ile wersji Javy jest w systemie – prawdopodobnie tylko po to, gdy użytkownik mógł samodzielnie zobaczyć, których wersji nie udało się zaktualizować i leżą odłogiem, ziejąc dziurami w zabezpieczeniach. To urokliwe „1.5.0” obok „Java 8” oznacza, że instalator ostatniej aktualizacji wywinął właśnie taki numer. Jestem głęboko przekonany, że nikt nigdy nie użył tego apletu zgodnie z jego rzekomym przeznaczeniem. Menu Stert również zostaje rozdziewiczone, wzbogacając się o wrzody w formie linków otwierających ten sam aplet, co link w Panelu Sterowania. Java usiłuje też infekować swoim jestestwem przeglądarki internetowe, te jednak (z wyłączeniem Internet Explorera) dawno zyskały już odporność na jej sztuczki, i na próbę uruchomienia apletu Javy reagują jedynie stłumionym obrzydzeniem, wyrażonym przez komunikat „wtyczka niedostępna”. Nierzadko również systemowa zmienna PATH ulega zbezczeszczeniu, celem udostępniania ścieżek do programów java i javac, niczym skradziony szyld reklamowy pięknej kwiaciarni, złamany i przemalowany, by wskazywać drogę do płatnego szaletu.
Najgorzej zrobiony aktualizator na świecie
Wreszcie, instalator Javy wykazuje rażącą niekompetencję, pochodzącą jeszcze z czasów instalatora Sun JVM dla systemów Windows 9x. Otóż owe systemy nie posiadały czegoś takiego, jak usługa Harmonogramu Zadań i wszelkie zadania okresowe realizowano poprzez… wrzucenie programu do AutoStartu, by pracował cały czas, od uruchomienia systemu, tylko po to, by np. raz na miesiąc sprawdzić dostępność aktualizacji. Gdy Windows 2000, a następnie XP zaoferowały usługę harmonogramu zadań, większość dostawców oprogramowania przeniosła swoje narzędzia właśnie tam. Natomiast wraz z systemem Windows Vista, wszystkie szanujące się aktualizatory wykorzystują zadanie Harmonogramu Zadań, z podwyższonymi uprawnieniami, do aktualizowania się. Proszę tam zajrzeć, by przekonać się, że w ten sposób aktualizują się Google Chrome, Acrobat Reader, Flash Player i parę innych zabawek. Istnieją wyjątki, jak zwykle. Niektóre są zabawne – jak usługa utrzymania, w wykonaniu Firefoksa. Niektóre są żenujące – jak Office 365 update oraz oddzielna usługa do aktualizowania Skype’a (tylko). Wszystkie są haniebne, bo nawet Windows Update i Sklep wywołują procedury aktualizacji przez Harmonogram. Zwycięzcą na zawsze pozostaje jednak narzędzie aktualizacji Javy. Bo o ile Skype i Firefox odstawiają żenadę z oddzielnymi usługami do aktualizacji, to należy im przyznać, że działają one jak poprawne usługi: zatrzymują się, gdy wykonają pracę. Tymczasem Java… Java oferuje nam legendarny program JUSCHED.EXE, który kocha nas tak mocno, że chce z nami dzielić 6MB RAMu, w szczęściu i radości, smutku i niedoli. Będzie się uruchamiać wraz z pulpitem nawet, gdy sama Java kompletnie już zniknie z rynku. I nie opuści nas aż do śmierci.
JUSCHED to genialny przykład programu z kategorii „mamo, mamo, zobacz, jestem hakerem”. Ewidentny dowód na to, że trzeba było opchnąć jakąś pracę praktykantom. Nie da się tego zrobić gorzej. Przez wiele miesięcy po wydaniu Visty, JUSCHED, nawet dostarczany z laptopami, nie umiał przebić się przez UAC, wzbudzając czasem podejrzenia samego Defendera. Rozwiązano problem poprzez odebranie mu uprawnień (dzięki temu mógł się w ogóle uruchamiać). Bardzo dobrze. Szkoda, że gdy znajdzie on aktualizację, poprosi o podniesienie uprawnień UAC. Równie dobrze można sobie samemu pobrać ten instalator, bo aktualizacje i tak wychodzą rzadziej, niż nowe informacje o dziurach w Javie. Oczywiście, po przydzieleniu owych uprawnień, często klikanych bez pytania, instalator swoim zwyczajem znika. Pojawia się kilka minut później, ponownie krzycząc o sześciu gorylionach niewinnych urządzeń, by zniknąć bez słowa, niezależnie od statusu powodzenia procesu aktualizacji. Warto też dodać, że niektóre wersje JUSCHED nie są objęte podpisem cyfrowym Oracle, dzięki czemu UAC świeci na pomarańczowo i rzuca w nas wykrzyknikami.
Jakość aktualizatora Javy jest przystająca do jakości samej Javy. JRE na pulpicie to błaganie o problemy, nie istnieje uzasadnienie dla obecności tego szmelcu w systemie, jest to jedna wielka, niewydajna dziura w zabezpieczeniach, którą lata temu powinien był zastąpić C#.
Twórcy oprogramowania napisanego w Javie wiedzą, jaką nienawiść wywołuje, niezmiennie od lat wadliwy, pakiet JRE od Oracle’a, więc usiłują przechytrzyć los, dołączając mini-Javę do paczki ze swoim programem. Dzięki temu, jeżeli mamy pecha, po systemie może walać się wiele równoległych, nieaktualizowalnych wersji Javy, z całym wachlarzem „java.exe”, podczas gdy nasz kochany JUSCHED zaktualizuje tylko jedną z nich. Więc jeżeli macie Javę w systemie, mam nadzieję, że macie dobrą wymówkę. W przeciwnym wypadku usuńcie wszystko, co ma „Java” w nazwie. Ach, no i Minecraft się nie liczy. To nawet nie jest gra. Budowanie rzeczy nie jest grą. Simsy też nie są grą. Z tego samego powodu, dla którego wypełnianie PITu i noszenie siatek z zakupami nie jest grą.
Wróćmy do meritum
Myślę, że możemy już wrócić do głównego tematu i ponownie spojrzeć na listę top pobranych, o której wspomniałem kilka godzin temu, zanim zacząłem narzekać na Javę. Zwyczajowo, listę otwiera Avast. Deklarowałem już niejednokrotnie swoją niechęć wobec jakichkolwiek antywirusów. Natomiast w tym konkretnym przypadku nie chodzi mi nawet o to, że powszechnie podejmuje się decyzję o konieczności używania antywirusa – tego się nie da wykorzenić. Prawdziwy problem to ignorowanie istnienia Defendera i przekonanie, że rozwiązaniem ma być koniecznie Avast i nic innego. Gwarantuję, że powodem instalacji tego śmiecia nie jest głębokie zwątpienie w jakość Microsoft Antimalware Service Engine, istotnie dyskusyjną, ale nie w tym gronie. Po prostu Avast jest pierwszą pozycją na liście wykutej w kamiennych tablicach, zesłanej lata temu z niebios, wraz z rozkazem bezwarunkowego podporządkowania, pod karą śmierci i bana na Czaterii.
Typowego użytkownika nie da się przekonać o obiektywnej bezsensowności stosowania antywirusów, ale równie niewykonalnym zadaniem jest wytłumaczenie, że antywirus jest już wbudowany w Windows. Wynika to z dwóch haniebnych przyczyn. Przede wszystkim z (dawno już minionych) lat absolutnego wybrakowania Okienek, które notorycznie trzeba było uzupełniać. Ale jest też drugi, gorszy powód. Otóż Avast, jak i większość innych antywirusów, posiada interfejs użytkownika dostosowany dla dresiarzy. Więc jeżeli program nie wyświetla animowanej ikony, nie wydaje futurystycznych (wedle standardów serialu „The Jettsons” z 1963), nie gada o aktualizacji bazy wirusów, i nie ma przynajmniej animowanego radaru, wyświetlanego podczas skanowania, otwierającego trzy zależne od siebie nawzajem okna – to znaczy, że nie działa. Dlatego należy doinstalować jakiś program, który będzie spełniał powyższe wymagania. Nawet, jeżeli będzie nieskuteczny. Radar musi być. Microsoft, co ciekawe, dostrzegł problem, i w nowych kompilacjach systemu Windows 10, ikona Defendera jest wyświetlana na stałe. To celowy zabieg, ale nie przyniesie oczekiwanych skutków.
RAR!
Drugi na liście jest mój dyżurny chłopiec do bicia, czyli WinRAR. Jest on kolejnym rakiem, niemożliwym do wykorzenienia reliktem dawnych czasów. Chybione powody, dla którego jest dalej instalowany nie zmieniły się, ale zaszła tu podmianka, bowiem wcześniej zamiast WinRARa powszechnie instalowano program WinZip, również płatny. Płakać mi się chce za każdym razem, gdy widzę ikonę WinRARa. Co tym razem poszło nie tak w historii ludzkości, doprowadzając do takiego rozpowszechnienia owej zarazy? Otóż było to wybrakowanie Windowsa pod kątem obsługi plików skompresowanych. Przełom wieków nie był jeszcze czasem internetu o nieskończonej prędkości, dostępnego w każdym niepogardzanym przez Boga zakątku świata. Istniała uzasadniona potrzeba redukowania rozmiarów przesyłanych danych. A Windows nie umiał tworzyć ani nawet otwierać archiwów plikowych. Stąd też w powszechnym użyciu był WinZip. Microsoft rozwiązał ten problem całkiem niedawno, bo tylko szesnaście lat temu. Jakimś cudem jednak, WinZip instalowany był dalej. Bo nikt nie potrafił uwierzyć w to, że Windows potrafi coś obsłużyć samodzielnie.
Wtedy stało się coś gorszego. Jakiś młot stwierdził, że istnieje (oczywiście rosyjski!) program, który oferuje 0.00000072% lepszą kompresję absolutnie nieprzeznaczonych do kompresji plików JPEG i DOC. W okolicach roku 2004 nastąpiła masowa wymiana WinZipa na WinRARa. Doprowadziło to zmiany domyślnego formatu archiwum, wymuszając na niewinnych instalację programów do obsługi formatu RAR, zamiast korzystania z funkcji wbudowanych w system. Stan ten nie uległ zmianie aż do tej pory.
Żeby naświetlić problem w stosownie odrażający sposób, nie wolno nie wspomnieć, że WinRAR to produkt płatny. Kultura pracy w krajach postsocjalistycznych jest obcym pojęciem, więc nikt się tym nie przejmuje, ale czasem warto jednak zwrócić uwagę na licencje. Szybkie badanie pozwoli prędko odkryć, że istnieje idealna alternatywa dla całego śmiecia do kompresji, w postaci otwartego 7‑Zipa. Istnieje oczywiście szereg nawiedzonych fanów jakichś innych wytrychów, typu HuarongZip, YouZip i 666Zip, ale nietrudno domyślić się, jak dalece poważam sensowność ich powstania.
Ponownie winny jest Microsoft. Funkcji folderów skompresowanych nie było w Windowsach w kluczowym czasie popularyzacji pecetów, a po jej dodaniu była tak niewidzialna, że wiele osób dalej nie ma o niej pojęcia. Można doszukiwać się wymówek. Jest nią na przykład stwierdzenie, że ludzie nie potrzebują kompresji, a zwykłego połączenia plików w jeden worek, w stylu narzędzia TAR, ale Windows ukrywa tę opcję w dziwnym menu. Dlatego WinRAR, ze swoimi krzyczącymi rozszerzeniami powłoki, wyprowadza oczekiwaną funkcjonalność bliżej ludu. Ja to rozumiem. Ale jest to prędzej dowód na analfabetyzm technologiczny i/lub rażące niedopatrzenia projektowe UI Windowsów, niż na rzeczywistą przydatność archiwizerów.
Ich popularność stopniowo maleje. Po części z powodu popularyzacji dysków chmurowych, ale prawdziwym powodem jest to, że nikt się obecnie już niczym nie przejmuje. 27 oddzielnych plików bez kompresji jako załączniki nie gryzie już niczyjego sumienia. Bo wcale nie jest tak, że po prostu wszyscy się przerzucili na udostępnianie plików w chmurze. Proszę się przejść na dowolną wyższą uczelnię, może być nawet techniczna, by przekonać się, że dzisiejsi studenci, błędnie nazywani ludźmi biegłymi w technologii, bo używają tabletów, stosują „maila roku” ze wspólnym hasłem i wysyłają sobie notatki w formie rozmytych zdjęć 4K „z maila na maila”. Było tak w 2003, jest tak i teraz. Istnieje łagodna korelacja ze współczynnikiem feminizacji, owszem. Ale łagodna.
Wszelkie odkurzacze
Kolejne miejsce na liście zajmuje przewspaniały CCleaner. Jest to program należący do kategorii „rzekomo przydatnych”. W praktyce okazuje się być testem psychologicznym dla użytkownika. Otóż namiętni użytkownicy CCleanera to ciekawa grupa ludzi. Zazwyczaj korzystają oni z rozbudowanych pakietów internet security i dedykowanych zapór, nierzadko również analizatorów baterii i filtrów kolorystycznych zależnych od pory dnia, na laptopach Acera z dolnej półki, z dyskami talerzowymi i włączonym całym szmelcem od producenta. Na szczycie owego stosu świeci ikona strażnika rezydentnego CCleanera, dzielnie dbającego o optymalizację systemu. Systemu spowolnionego wskutek własnych, bezcelowych zabiegów, co pogarsza jeszcze jeden program, usuwający 18KB plików tymczasowych, wykrytych po godzinnej analizie w tle, tłukącej jeden rdzeń procesora. Działanie CCleanera, a szczególnie jego rezydentnego monitora, potrafię porównać jedynie do zatrudnionego przez bibliotekę człowieka, który w pocie czoła i z szaleństwem w oczach, bliski wyczerpania biega w kółko po czytelni, krzycząc bez przerwy na każdego, że należy bezwzględnie zachować ciszę, gdyż inni ludzie usiłują się skupić.
Nie chcę tutaj powiedzieć, że przeszukiwanie rejestru pod kątem śmieci jest niepotrzebne. Przeciwnie. Mimo postępującej z upływem lat stabilności procesu aktualizacji, Windows w dalszym ciągu ma tendencję do zapychania się po kilku latach do instalacji. Obecnie jest już lepiej, niż w czasach XP, ale to nieuniknione, ze względu na specyfikę aktualizacji Windows 10. Gdyby upgrade pozostawiał tyle samo smrodu, co kiedyś, kolejne aktualizacje dziesiątki paraliżowałyby pracę. Oh wait… CCleaner potrafi znaleźć rzeczywiste śmieci w Rejestrze, istotnie, ale pragmatycznie patrząc, nie dostrzegam różnicy w wydajności. Być może kiedyś, w 2002 roku, przy 196MB pamięci miało to jakieś znaczenie, ale teraz go już nie ma. Podobnie pliki tymczasowe. Nie obchodzą mnie. Nie mam dysku 20GB, mogą sobie leżeć. Zresztą sama ich obecność w ogóle nie wpływa na wydajność: po prostu tam są i tyle. Skaner rezydentny to z kolei przykład leku gorszego od choroby – system będzie działać lepiej bez niego, niż z nim, walczącym na froncie iluzorycznej optymalizacji. Jedyne zastosowanie dla CCleanera, jakie widzę, to usuwanie aplikacji Metro, chociaż w sumie niedługo chyba napiszę do tego własny programik…
PDF i przyjaciele
Idąc w dół listy, napotkamy następnie Adobe Readera w wersji 9. I ponownie moja cierpliwość jest wystawiana na próbę. No i znowu stoi za tym cała historia. PDF to format, który bardzo długo musiał przeczekać w windowsowym czyśćcu „not invented here”. Przez lata Microsoft udawał, że format PDF nie istnieje, i że posiadanie oddzielnego kontenera do nieedytowalnych dokumentów jest niepotrzebne. Niezwykle trudno było mu przekonać się, że jednak istnieje dla nich zastosowanie i proces ów był zaskakująco wieloetapowy. Najpierw pojawiły się zablokowane do edycji pliki DOC, a następnie, zabawnie spóźniony, format „LIT”, otwierany (wyłącznie) przez dedykowany czytnik Microsoft Reader. Oczywiście format ten nie przyjął się ani trochę. W 2006 roku Microsoft przyznał, że PDF jednak istnieje, ale uczynił to chimerycznie. Z jednej strony Office 2007 udostępniał opcję eksportu do PDF, z drugiej Windows Vista oferował czytnik… ale jedynie formatu XPS. Swoją drogą XPS jest o wiele lepszy od PDF, ale on również się nie przyjmie. Gdy Windows 8.1 wreszcie został zaopatrzony w API do otwierania PDFów, postanowiono jak najmocniej zrazić do niego użytkowników, wykorzystując wspomniane API jedynie w pełnoekranowej aplikacji Metro. W ten sposób zadbano, by typowy użytkownik dalej był głęboko przekonany, że Windows, niczym w 1999, nie potrafi otwierać dokumentów PDF.
Ale sprawa jest oczywiście znacznie gorsza. Format PDF uległ popularyzacji do tego stopnia, że nawet gdy założymy, że Windows jednak dalej nie potrafi go otwierać, to potrafią to zrobić przeglądarki internetowe. Firefox, Chrome i Edge potrafią otwierać pliki PDF w głównym oknie, rysując je na takich samych prawach, jak stronę internetową. Oferowany w ten sposób czytnik jest doskonały i w zupełności wystarczający, a każdy z wyżej wymienionych programów pozwala na skojarzenie z nim rozszerzenia PDF. Czy owa funkcja jest powszechnie wykorzystywana? Jest. Czy większość użytkowników o niej wie? Ależ oczywiście, że nie. OD 3 lat wszystkie PDFy mogą być otwierane przez Chrome, ale w pogotowiu i tak dzielnie czeka Adobe Reader.
A ten program to same problemy. Zachorował mniej więcej z wersją 7.0. Nietrudno o tę diagnozę: za każdym razem, gdy jakaś aplikacja jest „wzbogacana” np. o półprzezroczysty ekran startowy, wiadomo, że właśnie osiągnęła poziom, na którym nie da się jej już poprawiać i da się ją jedynie psuć. Trzykrotny wzrost zużycia pamięci i osobliwe podejście do „dynamicznie ładowanych bibliotek”, w postaci jednoczesnego ładowania ich od razu, zaowocowały radykalną redukcją wydajności i podniesieniem wymagań systemowych (co przyjmowano niegdyś znacznie gorzej, niż dziś). Prosty czytnik PDFów zaczął się odtąd stawać coraz cięższym potworem. Ósma wersja dodała automatyczny aktualizator, początkowo w stylu JUSCHED, a następnie w formie usługi. Jego interfejs jest interesującą kalką ikonki Windows Update z Windows XP SP2. Jest to nie tylko kalka UI, ale i kopia 1:1 wraz z wadami: na przykład kliknięcie na ikonę nic nie daje aż do momentu pobrania aktualizacji. Proces aktualizacji to oczywiście najzupełniej poprawny zbiór paczek MSI i łatek MSP, i tutaj nie ma się do czego przyczepić. Ale jeżeli czytnik dokumentów jest tak ciężki, że wymaga aplikacji „quick launcher”, ładowanej przy zalogowaniu, to znaczy, że coś poszło okropnie źle. Byłoby to jeszcze (ledwie) wybaczalne, gdyby czytnik nadrabiał jakością. Ale tak nie jest. Mimo gwardii wihajstrów, Adobe Reader jest nieziemsko powolny. Ponadto, wykazuje wady o zawstydzającej skali. Moja ulubiona, świadcząca o upadku jakości tego produktu, przestała być widoczna, wraz z rozwojem czytników PDF wbudowanych w przeglądarki internetowe i usunięciem z nich obsługi dodatków, NPAPI i ActiveX. Otóż przeglądarki WWW umiały wyświetlać PDFy już od lat. Po prostu wcześniej korzystały z formantu ActiveX (w ten sam sposób Internet Explorer był w stanie otwierać np. dokumenty Worda). Tenże format posiadał własną pamięć podręczną. W konsekwencji, był niewrażliwy na przycisk F5 i polecenie „Odśwież”. Oznacza to, że gdy jakiś dokument został otwarty choć RAZ, jego ponowne otwarcie wywoła tę samą kopię, z pamięci podręcznej, niezależnie od zmian po stronie serwera. Usuniecie plików tymczasowych przeglądarki nie usuwało cache’a Adobe Readera, więc dokument znajdował się w wieczystym czyśćcu, z którego znikał po bliżej nieokreślonym czasie: był jakiś mechanizm daty ważności, ale działał zupełnie stochastycznie.
Powyższe zjawisko było dla mnie odczuwalne szczególnie w czasach studiów i żywiołowego odświeżania linków do PDFa z wynikami egzaminu u pewnego prowadzącego. Wiele osób mniej świadomych skali rozkładu Adobe Readera ulegało trollingowi z jego strony, otrzymując wyniki sprzed kilku dni (a na pierwszym terminie – sprzed roku). Dziś na szczęście ów koszmar skończył się i większość osób nie powinna instalować Adobe Readera, aż do momentu, w którym będzie naprawdę potrzebny. Przytrafiły mi się dwa scenariusze, w których niestety musiałem skazić system owym programem. Pierwszym było nieskończone upośledzenie umysłowe jednego z korektorów, z którymi współpracowałem. Była to chyba jedyna na świecie osoba, która odkryła, że tysięczna wersja Readera zawiera narzędzie do adnotacji PDFów. Co ciekawe, ta sama osoba była absolutnie nieświadoma istnienia narzędzi do komentarzy, recenzji i śledzenia zmian w… Wordzie. Dzięki czemu otrzymywałem uwagi i zmiany na nieedytowalnym dokumencie, które musiałem nanosić poprzez ręczne wyszukiwanie w odpowiedniku Wordowym. Postarzałem się o kilka lat wskutek tej czynności. Na szczęście to rzadka skrajność. Niestety, jest coś mniej absurdalnego, niż kolaboracyjny PDF i nazywa się E‑Deklaracje. Jakkolwiek w obecnym rządzie mamy świetną panią minister cyfryzacji – Annę Streżyńską, która jest doskonałym fachowcem i bardzo dobrym urzędnikiem, to wyremontowanie e‑państwa potrwa jeszcze bardzo długo, więc przyjdzie nam się jeszcze pomęczyć z formularzami PDF do składania zeznań podatkowych. Cóż, sektor publiczny nie zachęca fachowców z branży IT… Przynajmniej nie jest to aplet Javy, dla którego alternatywą jest zablokowany dokument XLS z bardzo rozbudowanym makrem w Visual Basic for Applications. Takie coś też jeszcze całkiem niedawno straszyło na serwerach z domeny „gov.pl”.
SKiDROW?
Kwestię DAEMON Tools, kolejnego punktu z listy, przemilczę. Nie mam już do niego siły. Wiadomo, że jest używany tylko do piractwa – rozpakowywanie ISO jest możliwe każdym dekompresorem, a montowanie obrazów jako dysku jest możliwe dwuklikiem już od Windows 8 (a wcześniej chyba dało się to zrobić w Zarządzaniu Dyskami, ale nie jestem tego pewny). Przejdę więc od razu do multimedialnej triady pozornie niezbędnego oprogramowania, jaką jest Winamp, AllPlayer i paczka kodeków (dowolna).
Multimedialne gnioty z przeszłości
Winamp!
Aby zrozumieć fenomen Winampa, należy go oczywiście rozpatrywać z perspektywy czasu. Gdy komputery stawały się na tyle mocne, że odtwarzana przez nie muzyka umiała konkurować jakością z domowym radiem, popularność cyfrowych formatów zapisu dźwięku zaczęła rosnąć. W momencie pierwszej eksplozji popularności, funkcjonalność Windows uległa zamrożeniu na poziomie obsługi płyt CD‑Audio i plików WAVE. Było to zupełnie nieprzystające do wymagań, stawianych przez rosnące biblioteki multimediów, zapisywanych w stratnych formatach MP3, wykorzystywanych, by pomieścić się na dawnych, kilkugigabajtowych dyskach. Z tego powodu, niezbędne było wykorzystywanie programu, który po pierwsze obsługuje format MP3, a po drugie – nie popada w samozachwyt „czcijcie mnie, oto niniejszym odtwarzam jeden plik! Jest to wydarzenie tak doniosłe, że rozpoczęcie odtwarzania drugiego pliku musi zostać zainicjowane ręcznie!”. Innymi słowy, oczekiwano obsługi list odtwarzania (playlist). Takie wymagania spełniał Winamp.
Microsoft bardzo szybko zabrał się za nadrabianie braków funkcjonalnych i wkrótce po wydaniu Internet Explorera 4 (z RealPlayerem…), opublikował swój odtwarzacz Windows Media Player, wzbogacając system o obsługę formatu MP3. Był to jednak Microsoft lat dziewięćdziesiątych i obowiązkowe było pominięcie kluczowej funkcjonalności. O ile dzięki WMP możliwe stało się wbudowanie muzyki w strony internetowe, dzięki formantom ActiveX, to obsługa playlist była dalej nieobecna. Proces rozwiązywania problemów musiał więc trwać dalej, w dalszym ciągu z zachowaniem obowiązkowego, żałosnego stylu. W roku 2000 wydano Windows Media Player 7, który doskonale obsługiwał playlisty, ale… tagów mp3 już nie. Budowa biblioteki multimediów, wskutek brak poprawnego parsera ID3, kończyła się otrzymaniem zbioru kilku tysięcy piosenek autorstwa znanego piosenkarza „Nieznany Wykonawca”, który pomieścił cały swój dorobek twórczy na jednej, bestsellerowej płycie „Nieznany Album”. Dziś pamiętamy go głównie z doskonałej ballady „Utwór 1”. Oczywiście, o ile używaliśmy WMP. Winamp wszystkie tagi wyświetlał poprawnie.
Proste braki w odtwarzaczu Microsoftu potrzebowały długich lat na usunięcie. Wersja ósma dodała zgrywanie płyt CD Audio do formatu mp3, ale dopiero wersja 9, i to w dodatku tylko ta uruchamiania na Windows XP (!?) poprawnie tworzyła bibliotekę multimediów, automatyczne listy odtwarzania i wiele innych elementów. Windows Media Player stał się wtedy idealnym odtwarzaczem muzyki. Jest nim do tej pory: nie ma lepszego programu do odtwarzania muzyki, niż WMP. Ale nikt o tym nie wie. Dlaczego?
Powodem jest podkolorowana plotka. WMP potrafi domyślnie pobierać licencje na chronioną muzykę i szukać brakujących informacji o tagach w bazie CDDB. Ze względu na najczęstsze pochodzenie kolekcji muzyki w mp3, takie zachowanie wzbudziło powszechne przerażenie. Dokładnie z tego samego powodu, na masową skalę wyłączano w Polsce aktualizacje automatyczne i raportowanie błędów. Dzięki temu, mimo osiągnięcia przez program Windows Media Player stanu, w którym był najlepszym, ostatecznym odtwarzaczem muzyki już w 2002 roku, na masową skalę instalowany jest Winamp. Bowiem mimo upływu lat, rzesze osób 14 lat później dalej wierzą w co najmniej jeden z poniższych faktów:
- Windows nie potrafi otwierać plików mp3 bez zewnętrznych programów
- Windows Media Player nie umie tworzyć playlist
- Windows Media Player wysyła informacje o kradzionej muzyce do Microsoftu i tydzień później na chatę wjeżdżają bagiety.
Powyższe przekonania nie ulegną zmianie już nigdy. Sam Microsoft przestał się już tym martwić i ostatnia wersja WMP pochodzi z 2009 roku. Dzielnie jest dołączana do kolejnych wersji Windows w formie niezmienionej, ale nie trzeba w owym programie już nic poprawiać. Tymczasem multimedialne aplikacje Metro i UWP, pochłaniające większość mocy przerobowych zespołu programistów Windows, w dalszym ciągu do niczego się nie nadają, reprezentując poziom w stylu dema lub aplikacji na zaliczenie, pisanej w drugim terminie przez moich studentów. Jedyną szansą na śmierć Winampa jest Spotify. Lub nawet YouTube. Cieszy mnie to niezmiernie – bo już nawet sam Winamp nie jest rozwijany.
AllPlayer
Z kolei AllPlayer, program zaśmiecający system od najdawniejszych wersji sprzed wielu lat, niegrzeszący stabilnością i okropnie brzydki, jest nieco bardziej uzasadniony. Po pierwsze, Windows Media Player, doskonały odtwarzacz muzyki, jest wprost okropnym odtwarzaczem filmów. Nie wspominając, że nie obsługuje bardzo wielu formatów kompresji. Dopiero Windows 10 wzbogacił się o obsługę kontenera MKV i napisów. Więc odtwarzacz filmów, zwłaszcza takich z napisami w oddzielnym pliku (a w naszej ojczyźnie angielski znają przecież wyłącznie ludzie gorszego sortu, a więc nieliczni) jest jednak potrzebny. Jednakże w takim przypadku lepiej użyć VLC. Odpadnie też przy okazji konieczność instalowania kodeków. Jakichkolwiek.
Windows 10 aspiruje do miana kompletnej platformy. Odtwarzacze muzyki i filmów powinny być niepotrzebne, ponieważ ich funkcjonalność mają dostarczać wbudowane aplikacje. A więc VLC i wszelkie Playery są teoretycznie „przestarzałą koncepcją”. Niestety, oferta Windows 10, podobnie jak Windows 8 w tej kwestii, jest makabryczna. Nie dorasta to pięt nawet wiekowemu odtwarzaczowi Windows Media Player. Toteż mimo zaklinania rzeczywistości, zewnętrzny odtwarzacz wciąż jest potrzebny. Po prostu nie ten, którego używają wszyscy wokół.
Na koniec...
Na dole listy znajdują się przeglądarki internetowe. Tutaj zachodzi jeszcze ostrzejsza forma zjawiska opisanego przy okazji odtwarzaczy. System dostarcza przeglądarkę internetową, ale jest ona obiektywnie słabsza, niż alternatywy. Nigdy nie doczekałem się porządnego Internet Explorera (mimo, że wersja 11 była już naprawdę blisko), i zapewne nigdy nie doczekam się kompletnej przeglądarki Edge. Tym bardziej, że życie bez Google Chrome, oferującego już obecnie całą platformę, jest coraz trudniejsze, zwłaszcza dla posiadacza telefonu z Androidem.
Dobrnęliśmy w ten sposób do końca listy. Znajdują się na niej programy obiektywnie zbędne, zastępowalne znacznie lepszymi alternatywami oraz takie, które w idealnym świecie również byłyby zbędne. Niestety, musimy z nimi żyć, dopóki „platforma nie dojrzeje”. Do tego czasu będziemy mieli np. 3 równoległe Skype’y (również na liście), z których żaden nie działa, jak należy, mimo, że jeden z nich jest wbudowany w system.
Narzekanie na niedojrzałość platformy do nieśmiertelna śpiewka, słyszana już od lat 70tych. Oprogramowanie zawsze będzie do tyłu względem oczekiwań, to chyba wręcz nieuniknione. Ale nie jest to wystarczający powód, by bezkrytycznie wrzucać do swoich pecetów programy ze świętej listy, spisanej zaskakująco dawno temu. Może więc czas nieco przewietrzyć swój panel „Dodaj/Usuń programy”…?
Zresztą, kto w ogóle ściąga programy z innych miejsc, niż systemowe repozytorium (lub Sklep) albo główna strona producenta? Wszak strony trzecie dorzucają własne instalatory, a to przecież straszne świństwo ;)
Cheers!