Afera z Gmailem nie obnaża praktyk Google, lecz miernotę współczesnego internauty

Z niesłabnącym zainteresowaniem warto śledzić toczącą się burzę wokół dostępu firm trzecich do naszych gmailowych skrzynek. Nie dlatego, że jest to jakkolwiek absorbujące, ciekawe z technicznego punktu widzenia, czy skandaliczne obyczajowo. Po prostu nie sposób się nadziwić, jak bardzo zaskoczony własną decyzją może być współczesny internauta.

fot. Google
fot. Google

Tym, którzy spędzili ostatnie dwa dni z dala od wieści ze świata IT, śpieszymy z wyjaśnieniami. We wtorek Douglas MacMillan na łamach Wall Street Journal opublikował artykuł, który wyjawia podobno brudny sekret branży. Ów sekret stanowić ma możliwość dostępu do treści skrzynek mailowych użytkowników Gmaila przez część deweloperów. Czy chodzi o nową podatność usługi, a może wyciek danych?

Nic z tych rzeczy. Chodzi o twórców aplikacji, którym użytkownicy sami przyznali wcześniej odpowiednie uprawnienia do czytania maili. Głównym argumentem osób, które utrzymują, że jest to jakiekolwiek zaskakujące, jest brak wystarczająco klarownie sformułowanego komunikatu. Według nich, treść wskazywała, że dostęp mają aplikacje, a nie ich twórcy. W rezultacie można było sądzić, ze maile są przetwarzane maszynowo, jednak nie ma do nich dostępu ludzkie oko.

I to wszystko w czasie, kiedy zdążono już zamieść pod dywan występy Marka Zuckerberga przed Kongresem USA i Komisją Europejską. Tylko naiwny pomyślałby, że afera Cambridge Analytica nauczy masy rozsądnych praktyk. Można jednak było żywić nadzieję, że wykształci to u wielu internautów nieco zdrowego cynizmu. Zaledwie jego szczypta pozwoliłaby bowiem precyzyjnie uzmysłowić sobie, co może oznaczać udzielanie dostępu do swoich maili firmom trzecim.

Czy komunikat byłby skuteczniejszy, gdyby zamiast ikony aplikacji było wyświetlane zdjęcie jej twórcy?
Czy komunikat byłby skuteczniejszy, gdyby zamiast ikony aplikacji było wyświetlane zdjęcie jej twórcy?

Wróćmy jednak do konkretów. MacMillan uczciwie zamieścił w swoim artykule przykładowe żądanie o dostęp do maili, które odtworzyłem na zrzucie ekranu widocznym powyżej. Trudno wyobrazić sobie bardziej czytelny komunikat: Pozwoli to aplikacji Earny na czytanie, wysyłanie i usuwanie Twoich e-mail oraz zarządzanie nimi. Tuż obok znajduje się w też przycisk pozwalający uzyskać kolejne informacje, które wyszczególniają dodatkowe działania. Słaby kamuflaż jak na „brudny sekret”.

Próbując znaleźć wyjaśnienie powodu rozdmuchania afery z Gmailem do aktualnych rozmiarów, przypomniały mi się częściowo wykluczone cyfrowo osoby zatrudniane między innymi do prac biurowych. Często z ich ust, w kontekście występujących ze sprzętem lub oprogramowaniem problemów, pada oskarżenie: „ten komputer robi na złość” lub też „ta drukarka znów nie chce drukować”. Zupełnie jakby te miały wolę.

To ciekawe zjawisko Adam skorelował kiedyś z szamanizmem, mowa wszak o próbie odnajdywania przejawu duszy czy innej formy witalności między innymi w rzeczach na pozór martwych. I to chyba właśnie ten mechanizm zadziałał, gdy to aplikacje prosiły o dostęp do maili. Zupełnie tak, jakby to z ich inicjatywy doszło do żądania dostępu. Otóż nie, doszło do tego z inicjatywy użytkowników i za ich zgodą.

Programy

Zobacz więcej
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (106)