Katastrofy 737 Max. Boeing zatrudnił do tworzenia oprogramowania amatorów
Świat lotnictwa pasażerskiego cały czas żyje dwoma katastrofami samolotów Boeing 737 Max z października 2018 i marca 2019. Łącznie zabrały życie 346 osób. Choć przyczyna obydwu wypadków jest teoretycznie znana, wadliwy system zapobiegania utracie siły nośnej, wszystkie maszyny tego typu wciąż pozostają uziemione. Na światło dzienne wychodzą natomiast nowe fakty.
Do tworzenia oprogramowania amerykański producent samolotów wykorzystywał najtańszą możliwą siłę roboczą – czytamy w obszernym raporcie "Bloomberga". Sprawę naświetlił dziennikarzom Mark Rabin, były inżynier Boeinga. Wszystko oczywiście przez oszczędności.
Praktykanci i pracownicy tymczasowi
Zamiast skorzystać z własnych inżynierów, zarabiających po kilkadziesiąt dol. za godzinę pracy, Boeing – jak twierdzi Rabin – zlecił stworzenie oprogramowania do 737 Max indyjskiej firmie HCL Technologies. Dzięki temu koszty pracy nie przekroczyły 9 dol. za godzinę, a jakby tego było mało, ponoć HCL część zleceń realizowało zupełnie za darmo jako praktykę.
Co więcej, Rabin ujawnił, że dzięki pomocy z Indii, oblot 737 Max nie został opóźniony i odbył się zgodnie z planem – w styczniu 2016. Według byłego pracownika Boeinga, wewnątrz firmy brakowało siły roboczej. Tymczasem każde opóźnienie to ogromne straty finansowe.
Boeing: Tak, korzystamy z podwykonawców, ale...
Boeing nie przyznał się wprost do zaniedbań. Wprawdzie w komentarzu przesłanym "Bloombergowi" zdradził, że czasem rzeczywiście korzysta z podwykonawców, ale żaden z nich podobno nie brał udziału w tworzeniu systemu poprawy charakterystyki manewrowej (MCAS – ang. Maneuvering Characteristics Augmentation System), którego wadliwe działanie doprowadziło do obydwu katastrof. Niemniej sam Rabin nie jest przekonany do takiej wersji wydarzeń.
Mówi, że inżynierowie Boeinga wielokrotnie zgłaszali swe wątpliwości w związku z jakością pracy różnych podwykonawców, a ci z kolei dobierani byli tylko według klucza ceny. W efekcie 387 egzemplarzy 737 Max, które dostarczono do momentu uziemienia tego modelu, wzbiło się w przestworza z wątpliwej jakości software'em, i to nawet nie do końca sprawdzonym.
Trochę jak na krajowym podwórku
Mogłoby się wydawać, że kiedy w grę wchodzą tak duże pieniądze, jak w przypadku projektu nowego samolotu pasażerskiego, nie ma mowy o korzystaniu z usług amatorów. Koniec końców flagowy projekt liniowca pasażerskiego, nawet dla Stanów Zjednoczonych, to przedsięwzięcie rangi państwowej. Ale jednak, mając świadomość autorytetu "Bloomberga", trzeba założyć, że to wydarzyło się naprawdę i wcale nie jest scenariuszem nowego filmu z Eddym Murphym.
Zresztą, parę lat temu podobny przykład mieliśmy na krajowym podwórku. Może nie postawiono na szali niczyjego życia, ale rzetelność demokratycznych wyborów w Polsce już tak. Mowa o niesławnych wyborach samorządowych 2014, podczas których za kalkulator dla PKW posłużyło oprogramowanie stworzone przez 23-letnią studentkę. Firma Nabino z Łodzi, odpowiedzialna za projekt, zainkasowała wówczas 429 tys. Ciekawe, jaka część kluczowych systemów informatycznych okazałaby się kompletnym bublem, gdyby tak ktoś przeprowadził ogólnoświatowy audyt oprogramowania.