Skąd się wziął bloatware? Historia zbędnego oprogramowania, część I
Czasy się zmieniają, ale niektóre kwestie wciąż pozostają takie same. Niezmiennie, od lat, częstą radą udzielaną nabywcom nowych laptopów jest „zreinstaluj system na czysto”. Opierając się na dowodach anegdotycznych, wiele osób może się zgodzić, że jest to rada częstsza niż sugestia zaktualizowania systemu, BIOS-u i sterowników. Obrazy systemu dostarczane do dzisiejszych laptopów zawierają, poza samym systemem, zintegrowane sterowniki, łączniki sterowników trybu użytkownika oraz „oprogramowanie firm trzecich”, często w sporych ilościach.
Biorąc pod uwagę fakt, że sam Windows 10 zawiera niemało podejrzanych „dodatków”, obrastanie w kolejne warstwy oprogramowania budzi słuszne wątpliwości. Jest to uznawane za normalne, choć niepożądane. Normalne, bo tak jest od zawsze. Dlaczego laptopy nie przychodziły po prostu z czystym systemem i samymi sterownikami? Dlaczego musiały być zaopatrzone w „bloatware” - spuchniętą górę programów o podważalnej przydatności?
Ponury przymus
Bloatware to efekt przeklętej ewolucji półśrodków. Gdy rynek PC nie był jeszcze ugruntowany, system MS-DOS musiał być dostosowywany do sprzętu, z którym był sprzedawany. Preinstalatorzy OEM otrzymywali tzw. „customization kit”, umożliwiający zbudowanie jądra systemu z uwzględnieniem własnych adaptacji, jak oczekiwany sektor bootloadera, zarezerwowane adresy pamięci i wybrane na sztywno przerwania. „Standardowa”, pudełkowa wersja MS-DOS przez wiele lat w ogóle nawet nie istniała.
Środowisko Windows przez pierwszych wiele lat nie było na tym polu lepsze. Runtime Windows był dość skromny, aplety były w praktyce demonstracjami możliwości UI, sercem środowiska były „niezależne do sprzętu” moduły USER+GDI. Ich niezależność polegała na tym, że aplikacje mogły się spodziewać na każdym Windowsie takiego samego GDI. Jednak GDI zdecydowanie nie mogło się spodziewać takiej samej karty graficznej na każdym sprzęcie. W czasach sprzed standardu VGA, każdy dostawca tworzył własny sterownik do swojej karty. Dlatego „pudełkowy” Windows również był trudny do nabycia i w takiej wersji obsługiwał najwyżej CGA.
Jednak nawet bogate standardy, jak VGA i tzw. generyczne sterowniki okazywały się niewystarczające na laptopach. Ich niestandardowe panele wyświetlaczy oraz dedykowane, egzotyczne układy graficzne potrzebowały dodatkowego oprogramowania. Windows nie obsługiwał także coraz szybciej rosnącego zestawu urządzeń, które „jeszcze nie były standardem”: touchpadów, APM, piór, stacji dokujących, zamykanych wyświetlaczy, dodatkowych ekranów i sieci bezprzewodowych. System nie posiadał ich obsługi ponieważ, ponownie, ich zachowanie nie było generyczne. Zresztą nawet, gdyby możliwe było stworzenie wspólnego mianownika na tak wczesnym etapie, rozmiar systemu wzrósłby do nieprzystępnych wartości. A głównym nośnikiem danych były wtedy dyskietki…
System, który nic nie umie
Dlatego system Windows dostarczany z laptopami zawierał dziesiątki malutkich narzędzi. Jak agent aktywacji touchpada, demon kontroli usypiania, usługa wyłączania zasilania, program do łączenia z siecią i narzędzie do obsługi przycisków regulacji głośności. Bez nich, system był wyciszony, w myszy działał tylko lewy przycisk, modem nie odpowiadał na polecenia, a komputera nie dało się uśpić ani wyłączyć. Początkowo, wszystkie te programy były naprawdę małe, ponieważ urządzenia przenośne stosowały dość skromne pojemnością dyski i pamięci operacyjne.
Znajdowały się na dodatkowym komplecie dyskietek lub (w większości pustej) serwisowej płycie CD-ROM, dołączanej do sprzętu. Dbano o to, by programy były małe, bo jeżeli okazywały się niezbędne, ich duży rozmiar sabotowałby wydajność. Toshiba Libretto 70CT w podstawowym wariancie miała 16 megabajtów pamięci operacyjnej. Gdyby potrzebne narzędzia były duże i/lub musiały trwale pracować, sprzęt mógłby prędko nie nadawać się do niczego poza dźwiganiem samego siebie.
Wkrótce, obsługiwany dodatkami, „opcjonalny” sprzęt stał się standardem, umiał coraz więcej i był montowany w coraz mocniejszym sprzęcie. Jednocześnie, poczciwy Windows dalej nie za bardzo wiedział, jak cały ten sprzęt obsłużyć. Wzrost mocy sprzętu oraz chęć pokazania, że kupowany laptop „to nie byle co” sprawiły, że brakujące funkcje zostały zaklęte w spore, ciężkie programy z krzykliwymi interfejsami, chwytliwymi nazwami i tuzinami ikon w zasobniku systemowym.
Postęp w niekoniecznie dobrym kierunku
W kolejnej części przyjrzymy się przykładom takiego „zintegrowanego oprogramowania” by pokazać jakim przekształceniom uległo i dlaczego spora jego część zniknęła. Objętościowo patrząc, dzisiejszy bloatware jest cięższy niż kiedykolwiek, ale licząc program-po-programie okaże się, że jest go mniej niż kiedyś.