Jak nie pisać recenzji, czyli o tym, że Prawda nie istnieje (opinia)
Nie wierzcie w testy. A dokładniej, nie wierzcie w nie ślepo. Bo chociaż recenzenci (najczęściej) nie próbują was oszukać, to jednak to co piszą nie zawsze jest prawdą.
Piszę recenzje sprzętu od czasów, kiedy mamuty chodziły po Ziemi, Nokia Communicator była najlepszym analogiem dzisiejszych smartfonów a użytkownicy zaczynali się przyzwyczajać do Windows XP, nie wiedząc jeszcze, że za horyzontem czai się Vista. Gdy dziś zaglądam do tekstów z tamtych czasów, oprócz skłonności do kwiecistego stylu i zdań wielokrotnie złożonych, która, jak widać jest ze mną do dziś, zauważam coś jeszcze: głębokie przekonanie, że przekazuję czytelnikom Prawdę.
Użyłem tu wielkiej litery nieprzypadkowo. Chodzi bowiem o to, że w moim własnym mniemaniu to, co odkrywałem podczas testowania danego urządzenia, wyniki pomiarów jakie uzyskiwałem i wnioski do jakich dochodziłem były obiektywną, niepodważalną i jedyną prawdą. Prowadziło to z jednej strony do częstego ferowania wyroków w rodzaju "To najlepszy laptop na świecie!", a z drugiej, do ciężkich bojów z każdym, kto uzyskał inne wyniki, miał inne obserwacje, albo doszedł do innych wniosków. Przecież się mylił*!
Minęło trochę czasu. Smartfony zyskały ekrany dotykowe i straciły wymienne baterie, naprawa znacznej części laptopów stała się niemożliwa, a Microsoft zaczął rozdawać Windowsa za darmo (chociaż przez chwilę). "Lat Linuxa" nawet nie zliczę. Zmiana w moim podejściu była raczej procesem, niż pojedynczym wydarzeniem. Zaczęło się od zadawania sobie niewygodnych pytań, potem było przyjmowanie innych, niż własny punktów widzenia, wreszcie zrozumienie, że chociaż się nie myliłem, to jednak nie miałem racji. Bo Prawda nie istnieje.
Pisząc recenzję każdy z nas, dziennikarzy technologicznych** wybiera własną ścieżkę poprzez spektrum rozciągające się między dwoma skrajnościami. Jedną z nich są opinie, drugą - fakty. Zbytnie zbliżenie się do którejkolwiek z nich nieuchronnie prowadzi do patologii. Recenzje zbudowane wyłącznie na opiniach, nie podparte w żaden sposób faktami są niewiele warte (choć łatwe w odbiorze), podczas gdy teksty zasypujące czytelnika samymi suchymi faktami - wynikami pomiarów i testów, parametrami, danymi - są równie czytelne co EULA i podobnie działają. Nawet jeśli ktoś przez nie przebrnie, to pewnie nie zrozumie.
Jednak nawet ci dziennikarze, którzy dzięki ciężkiej pracy i/albo wrodzonemu talentowi odnaleźli właściwą ścieżkę i osiągnęli recenzencki zen, mistrzowsko równoważąc swoje poglądy twardymi faktami i ostrożnie wyciągając wnioski, wciąż muszą zmierzyć się z dwoma wrednymi potworami. Muszą stawić czoła niepewności i subiektywności.
"Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary", mógłbym powtórzyć za Royem Battym, nie mając jednak na myśli statków bojowych w ogniu, sunących ku ramionom Oriona, tylko laboratoria testowe zajmujące kilka pięter biurowca, wyposażone we wszystko, o czym można by marzyć i działające według procedur dopracowywanych latami i przestrzeganych z niemiecką precyzją. Prawdziwe świątynie testowych faktów, w których nie było miejsca na fuszerkę. A jednak, nawet tam czaiła się niepewność.
Ten sam notebook w zależności od partii może mieć komponenty pochodzące od różnych producentów, różne konfiguracje regionalne, firmware, nieco inny system. Dodajmy do tego różne wersje narzędzi używanych w labo, różnice w środowisku testowym, przyjęte procedury… To wszystko kumuluje się prowadząc do tego, że dwa renomowane media testując ten sam model laptopa uzyskują wyraźnie różne wyniki - oba „obiektywnie” prawdziwe. Ręka do góry, kto nigdy tego nie widział - ja widziałem milion razy.
Powiecie, że rzetelne media podają szczegółową konfigurację testowanego sprzętu, opisują procedurę i środowisko testowe. Racja. Tyle tylko, że dla Kowalskiego szukającego "najlepszego notebooka do 2,5 tys" to wszystko kompletnie nic nie znaczy. Komputer, który znajdzie w sklepie to zagadka: będzie miał matrycę LG czy Samsunga? SSD od WD czy Hynixa? Karta sieciowa Broadcom czy Intel? Dowie się, jak kupi i sprawdzi sam.
Drugim potworem, który zawsze czai się za plecami każdego recenzenta jest subiektywność. Dobrzy recenzenci mają wiedzę, doświadczenie i intuicję, pozwalające im spojrzeć na dane urządzenie oczami jego potencjalnego użytkownika - to część warsztatu. Jednak bardzo często to po prostu nie wystarczy. Notebooki, smartfony, słuchawki mają co prawda swoją grupę docelową, ale często rynek weryfikuje założenia producenta, a sprzęt jest używany przez zupełnie kogo innego. I o tym też trzeba pamiętać.
Gdybym miał możliwość cofnąć się w czasie o te niemal dwadzieścia lat, miałbym dla młodszego siebie dwie rady. Po pierwsze - "kup tyle akcji Apple, ile dasz radę". Zaś po drugie, żeby zanim napiszę, że dany notebook jest najlepszy na świecie, smartfon do niczego się nie nadaje, albo że ten gadżet to absurdalny pomysł zadał sobie dwa ważne pytania: "dla kogo" i "do jakiego zastosowania".
Potem wystarczy już tylko dodać w kluczowych miejscach "moim zdaniem", "do takiego scenariusza użytkowania", "dla takiego użytkownika" i wszystko zacznie wyglądać dużo lepiej. Może mniej sensacyjnie, ale lepiej.
#
* Piszę "mylił", bo to były te piękne, mityczne czasy, kiedy ludzie wierzyli, że podejrzewanie kolegów po fachu o kłamstwa, manipulacje czy "sprzedanie się" to niewart uwagi absurd. A, jeszcze z kranów płynęła coca-cola. Serio!
** A także blogerów, youtuberów i wszelkich innych "-erów" - tak naprawdę wszyscy jesteśmy jedną wielką i szczęśliwą rodziną. To, że kuzynostwo od strony ciotki to pijacy i chamy zupełnie nie ma znaczenia.