Mój pecet ma 10 lat. Nowszego nie potrzebuję [OPINIA]
Według branżowych standardów, mój komputer powinien znajdować się w muzeum lub na złomowisku. Dziesięcioletni laptop, choć zadbany, wygląda już na sprzęt z minionej epoki. Tymczasem nie potrafię znaleźć powodu, by kupić coś nowego. Czy ja na pewno pracuję w IT?
Przy okazji ostatniej reorganizacji okablowania przyszło mi odpiąć laptopa od stacji dokującej. Dzięki temu mogłem zerknąć po bardzo długim czasie na tabliczkę informacyjną na jego spodniej obudowie. Widniał na niej, nieco starty już, napis "4299-CTO 12/02". Oznacza on wariant komputera Lenovo ThinkPad X220 Tablet złożony na specjalne zamówienie, wyprodukowany w lutym 2012. To było 10 lat temu.
Mnóstwo sprzętu, ale nic nowego
Wokół mnie znajduje się mnóstwo komputerów, ale każdemu z nich dolega coś, co sprawia że nie nadają się do codziennego użytku. Stacjonarka stojąca obok, złożona z kolei w roku 2011, działa z przetaktowanym i7 880 Lynnfield, ma w środku pięć dysków SSD wygranych dawno temu w konkursie blogowym i działa pod kontrolą… Windows Server 2019. Prowadzę na niej zajęcia zdalne, jest też hostem wirtualizacji i serwerem (mnóstwa) plików.
Poniżej jest ThinkPad T61p w doku 2503 i Radeonem 5450. Ma 8GB pamięci, dwa dyski SSD, napęd DVD i kartę Pinnacle. Pracuje na Windows 8.1 Pro with Media Center, robi za telewizor (chyba, nie sprawdzałem od wielu miesięcy). Z pudełka wygląda też kusząco MacBook A1342, niestety nie dostaje już aktualizacji. Są też oczywiście komputery służbowe, zdecydowanie znacznie nowsze od osobistych. Ale nie wolno ich używać do celów pozasłużbowych (tak, natychmiast wychodzi to na jaw).
Zazwyczaj pracuję właśnie na X220 z dwoma monitorami Full HD (też wygranymi w konkursie blogowym), jeżeli potrzebuję więcej rdzeni, idę przez zdalny pulpit na stacjonarkę. Ciężki biznes w postaci kontenerów, wdrożeń nienadzorowanych, zagnieżdżonych wirtualizacji, Dockerów i innego .NET-a to zazwyczaj nie hobby, a praca – więc do tego służy mi sprzęt służbowy. Zresztą X220 dźwiga Visual Studio 2019 i .NET Core (czasami ma czkawkę…) i mniejsze rzeczy, które piszę działają na nim bez problemu.
Elektroniczny koniec historii? Brak potrzeb?
Jak to możliwe, że przez dekadę nie pojawiła się u mnie potrzeba zakupu nowego komputera? Myślę, że jest kilka powodów. Po pierwsze, uparta modernizacja. Laptop pracuje w stacji dokującej z dwoma monitorami (wbudowany wyświetlacz 1366x768 nadaje się tylko do notatek odręcznych piórem). Ma 16 GB pamięci zamiast fabrycznych czterech, terabajtowy dysk i kolegę w postaci stacjonarnego bieda-NAS’a. Do gier mam Switcha, na komputerze gram tylko w Left 4 Dead 2 i Portal 2, a one nawet działają na HD Graphics 3000.
Najwięcej roboty robi tu jednak owiany legendą procesor i5-2520M. To układ, który wyszedł Intelowi zbyt dobrze. Nawet dziś w sprzedaży, w przedziale budżetowym, są laptopy z procesorami słabszymi niż 2520M. "Starość" tego układu przejawia się głównie w tym, że ma dwa rdzenie (niemało dzisiejszych laptopów też!) i jest znacznie mniej energooszczędny. Turbo Boost nie jest w stanie dać za wiele na procesie 32 nanometrów.
Układ ten powstał chwilę przed tym, jak Intel zaczął mocno przegrywać na rynku ultramobilnym, a wszyscy wokół przenosili się na telefony i tablety. Nowsze układy były niewiele mocniejsze, za to o wiele bardziej energooszczędne. Parę lat później Intel zderzył się ze ścianą miniaturyzacyjną i utknął na 14 nanometrach przez okropnie długi czas. Nowe układy są wydajniejsze, oczywiście, ale różnica między Rocket Lake a Skylake bywa w wielu zastosowaniach mniejsza niż między Meromem a Sandy Bridge.
Są granice
Oczywiście, to nie rok 1998, gdzie moc procesora mierzy na wielu polach, a na pewno nie tylko zegarem. 2520M nie ma mnóstwa nowych instrukcji, rozszerzeń, dodatkowych układów, kodeków itp. W architekturze Cougar Point nie znajdziemy kontrolera Thunderbolt 3 lub 4, a sterowniki nie umożliwią włączenia HVCI. Znajdziemy za to UEFI, Secure Boot, oraz TPM. To wcale nie są nowości.
Ten sprzęt dzielnie dźwiga wszystko, co rzucę w jego kierunku. OBS, najnowszy .NET, Chrome z miliardem zakładek, Thunderbird z katalogiem domowym o wadze 44GB, konferencje przez Teams w Full HD, strumieniowane multimedia oraz Młynek na Kurniku. Mijają lata i moje scenariusze użycia się nie zmieniają. A przecież nie stoję w miejscu. Nie używam oprogramowania i środowisk sprzed 10 lat, tylko dzisiejszych.
Gdy kilka tygodni temu, pracując na X220 przyszło mi strumieniować przez WebRTC widok z monitora Full HD na którym widać było uruchomiony przez Hyper-V Windows 11, a dźwięk i obraz w przeglądarkowym Discordzie nie zacinały się od tego (nie wyłączyłem żadnych programów pracujących w tle), uznałem że upgradu dokonam gdy mój X220 się rozleci.
Klątwa firmware'u
A raczej gdy utraci wsparcie. Co prawda BIOS i AMT otrzymywały aktualizacje aż do połowy 2018, ale sterowniki od lat stoją w miejscu. Oznacza to, że są niedostosowane do Windows 11, a Dziesiątka traci obsługę techniczną w październiku 2025. Wtedy przyjdzie wymienić sprzęt na nowy…
Przy okazji, wychodzi tu na jaw pewna dodatkowa kwestia, mogąca zniechęcać do zakupu. Otóż choć dzisiejszy sprzęt starzeje się wolniej (pod względem mocy, z wytrzymałością jest znacznie gorzej), to jest nieco szybciej porzucany. A to, ze względu na wyższą złożoność, stanowi o wiele większy problem niż kiedyś. Dziś brak aktualizacji oznacza dziurawy Intel Management Engine (działający wszak także przez WiFi i w trybie uśpienia) oraz brak aktualizacji do układu Thunderbolt. Kiedyś był to najwyżej brak obsługi niektórych mikrokodów i poprawek pomniejszych błędów.
Wskoczenie na ścieżkę aktualizacji sprzętu będzie oznaczało konieczność wymieniania go co trzy lata, a nie co dziesięć, bo wszystko dziś ma firmware. A w dodatku rozpada się w rękach – ewentualnie gniazda USB-C się zużywają (mechanicznych doków dziś już nie ma, są udawane albo kablowe). Dlatego poczekam. Prędzej wymienię telefon, choć poprzedni (iPhone SE 2016) wymieniałem, gdy miał pięć lat. A mój obecny (iPhone SE 2020) ma dopiero rok.