Quantum Break — w tej wyjątkowej produkcji czas nie jest po naszej stronie
Trochę to ironiczne, że ktoś taki jak studio Remedy, które raczej nie śpieszy się z wypuszczaniem gier, w najnowszym swym dziele porusza kwestię zabaw z czasem. Lata całe czekaliśmy na debiutanckiego Maksa Payne’a, a potem wyglądaliśmy jego kontynuacji. Alan Wake też się spóźnił i podobnie było z projektem Quantum Break, mającym rozsławić Xboksa One. Od razu warto być jednak szczerym i napisać, że tytuł udał się wyśmienicie. Nagłą decyzję o jego uwolnieniu w wersji dla Windowsa 10 także należy przy tym niemniej zrozumieć. To mimo wszystko nie taka produkcja, która sprzedawałaby konsole, na tyle jednak dobra i inna, że szkoda byłoby zawężać krąg jej odbiorców. Nie ma więc co tutaj przesadnie marudzić, tylko bierzcie się zaraz za granie.
01.04.2016 | aktual.: 07.04.2016 23:58
Nieco na wyrost promowano dzieło jako rewolucyjne połączenie gry oraz serialu telewizyjnego, czy raczej internetowego, bo poszczególne jego odcinki strumieniowane są z sieci. Ewentualnie w jednej paczce o wadze przeszło 75 giga dociągniemy je na dysk twardy. Na płycie się nie zmieściły. Na pewno mamy do czynienia z czymś, czego na podobną skalę wcześniej nikt nie próbował, lecz takie podejście do opowiadania historii należy traktować jako jednorazową chyba niestety ciekawostkę. Fabułę rozpisano na trzy części. Z jednej strony są dzieje głównego bohatera, z drugiej wydarzenia ukazywane z perspektywy wielkiego złego (czy na pewno?), zaś w epizodach pokazywane są postacie drugoplanowe, działające w tle interaktywnej opowieści. Wszystko pięknie się zazębia oraz dopełnia, dając multimedialne doświadczenie bardzo wysokich lotów. Już przy drugim przejściu wychodzi natomiast na jaw, że obiecana wielowątkowość przygody sprowadza się do zmian w kilku scenach po drodze, z największymi w ostatnim odcinku. Twardy, ustalony trzon fabuły pozostaje tutaj stały, co idzie w sumie z nią w zgodzie. Zdacie sobie z tego sprawę po czasie.
Ach, czas! Nie zliczę powiedzeń, które w grze się do niego odwołują, ale to specjalne zagranie. Gdy Jack Joyce, odgrywany przez Shawna Ashmore’a, filmowego Icemana z X-Menów (z czym związane są nawet gagi słowne), spotka się z dawnym przyjacielem Paulem Serene, genialnym fizykiem, da to początek całej spirali fascynujących zdarzeń. Nie, nie spirali. Raczej pętli. Troszkę może będę tutaj tajemniczy, ale Quantum Break jako całość docenia się przynajmniej po dwukrotnym przejściu, kiedy prawie wszystkie elementy układanki trafiają na swoje miejsca. Kupiłem wyjaśnienie opcji skoków w czasie. Wziąłem do serca wiarygodnych bohaterów, kierujących się różnorakimi pobudkami, nawet paranoją. Rozpisywałem na kartce ciągi wydarzeń, tak jak postacie, starające się pojąć następstwa swych wyborów oraz działań. Zwróciłem uwagę na wcześniej niby nieistotne zbiegi okoliczności. Zdecydowanie brawa dla scenarzystów, a technikom należy się duże uznanie za nieprzeciętną oprawę graficzną na konsoli.
W wyniku feralnego wypadku przy przełomowym eksperymencie, nasz heros oraz jego antagonista zyskują specjalne moce. Jack będzie potrafił błyskawicznie przemieszczać się z miejsca w miejsce przy momentalnym spowolnieniu czasu i tak też strzelać do wrogów, potem dojdą do tego niemal unieruchamiające przeciwników bańki czasu, wykorzystywane również przy zagadkach sytuacyjnych, pole ochronne czy sprint z potężnym uderzeniem z rozpędu. Rozgrywkę też podzielono na części. Jej główny trzon to wyśmienita strzelanka z systemem osłon, kiedy bohater po dojściu do przesłony automatycznie, czyli bez wciskania żadnego przycisku, zajmuje za nią bezpieczną pozycję. Nie róbcie sobie krzywdy i grajcie od razu na najwyższym poziomie trudności, proszę. Tylko tak docenicie zmyślność nieprzyjaciół z agresywnej korporacji Monarch, porozumiewających się między sobą oraz okrążających gracza. Trzeba być stale w ruchu, kontrolować sytuację na placu boju, umiejętnie korzystać z dostępnych zdolności. Pokonani padają realistycznie dzięki znanej technologii Natural Motion.
W przerwach między wydzielonymi strzelnicami mamy elementy przygodowe i w zasadzie platformowe. Podstawowa zdolność Joyce’a, ukazywanego zza pleców, to wizja czasowa. Podświetla wrogów plus przydatne elementy otoczenia, następny cel, a także w małym okręgu na środku ekranu podpowiada położenie skupisk specjalnych cząsteczek. Gdy pad zawibruje, warto się porozglądać, bowiem za nie ulepszamy umiejętności herosa. Do tego jest cała masa zapisków, notatek, komputerów z mailami, których treść należy zgłębiać dla lepszego poznania fabuły, a ponadto przedmioty mające pewien wpływ na przerywniki filmowe. To naprawdę drobne, ale miłe, dodatkowe scenki. Aby przedrzeć się dalej, często trzeba wdrapywać się wyżej, kombinować, gdzie by tu skoczyć plus zwracać uwagę na anomalie czasowe, które da się aktywować. Cofnięte w czasie pomieszczenie da np. dostęp do komputera, który obecnie już nie istnieje, a spowolnienie rzucone na szalejące elementy otoczenia podczas załamań czasu pozwoli bez szwanku przedostać się po kontenerze dalej.
Właśnie, przecież nie wspomniałem jeszcze o tym, że całemu światu grozi cichy kataklizm. W wyniku eksperymentu poszła precz stabilność czasu, oparta na fikcyjnych chrononach, przez co w pewnym momencie ma on zwyczajnie przestać płynąć. Niejeden raz bohater będzie świadkiem takich sytuacji, kiedy świat po prostu zamiera. Wystawiony wcześniej na silne działanie cząsteczek, on może się wtedy poruszać, tak jak Paul Serene. Te stop klatki robią ogromne wrażenie, chociaż nie takie, jak na zwiastunach. Później dochodzą do tego czkawki czasu, gdy na kilka sekund zapętla się moment uderzenia tankowca w most czy pociągu rozwalającego w drobny mak ścianę i kolumny ważnej dla fabuły uczelni. Są też miejsca z przyśpieszonym upływem czasu, gdy całe doby błyskawicznie przelatują przed oczami. Szkoda, że nie ma tego więcej, ale jak wspominałem, nacisk podzielono między grę oraz serial, po około pół godziny na odcinek. Wrócę też na moment do kwestii stawania po drugiej stronie barykady, czyli epizodach w skórze antagonisty. To bardzo krótkie, ale istotne dla wydarzeń wstawki. Paul ma bardziej rozwinięte zmysły. Widzi dwa tory przyszłości. Podejmujemy decyzję, jak potoczą się wydarzenia, aż do następnego wyboru. Wpłynie to głównie na serial, paradoksalnie w mniejszym zaś stopniu na samą rozgrywkę. Dostrzeżecie to sami.
Pod kątem technicznym, za bardzo nie ma się czego przyczepić. Styl Remedy jest z miejsca rozpoznawalny, włącznie z biegiem postaci. Wysoka szczegółowość świata nie rzuca się w oczy dopóki sami siebie nie szturchniemy, że przecież tak wiarygodne miejsca to nie jest norma w grach, podobnie jak animacje bohaterów. Szkoda, że pomimo świetnej oprawy widać przeskok między scenkami przerywnikowymi na silniku, prawie fotorealistycznymi, z cyfrowo odtworzonymi aktorami o niezwykłej mimice, a skromniejszą rozgrywką. Jeszcze za wcześnie na trochę wyższy poziom graficzny. Spowolnienia płynności się nie trafiają. Fascynuje efekt rozbicia świata przy zacinkach czasowych, tak jakbyśmy żyli w ogromnej szklanej kuli. Z takich małych błędów to czasem kuleje doczytywanie tekstur, zwłaszcza na początku aktów, a towarzysze potrafią się dziwnie rozmywać przy ruchach. Pewnie chodzi o filtry ekranowe. Jeśli się czepiać, niekiedy też wyraźnie wskoczy gdzieś cień. Muzyka, iście filmowa, pięknie podkreśla wydarzenia ukazywane na ekranie. Osoby do poszczególnych ról dobrano starannie. Bohaterowie zapadają ponadto w pamięć, do czego przyczynia się w niemałym stopniu część serialowa. Tutaj naprawdę potrafię z imienia i nazwiska wymienić wiele postaci, gdy zazwyczaj nie pamiętam kim jest główny zły w grach.
Quantum Break wychodzi poza schemat gry. Bliżej projektowi terminu przeżycie, przy tym udało się wypracować niemal złoty środek między tym, w czym się aktywnie uczestniczy, a co się tylko ogląda. Epizody szybują moim zdaniem w stronę produkcji rodem z Netfliksa, zaś to wiele mówi o ich poziomie. Uważam jednak, że nikt nie podaży dalej taką ścieżką, a autorska technologia opowiadania historii w ten sposób, czyli Northlight, niestety się zmarnuje. To też nie gra na kilka razy, chociaż teoretycznie kombinacji wydarzeń wiele. Jest równo, ale według mnie do bezsprzecznego hitu zabrakło czegoś ekstra. Z otwartymi ramionami powitałbym tryb Game Plus, zamiast restartowania całej linii czasowej przy próbie powtórzenia danego, wcześniejszego fragmentu, a także komunikat informujący o nadpisaniu poprzedniego stanu przy rozpoczynaniu nowej gry, bo go brak…Tak czy siak, warto się kolejnym dziełem Remedy zdecydowanie zainteresować, jak nie na Xboksie One, to na PC z Windowsem 10. Nie pożałujecie zakupu, a gra zestarzeje się pewnie tak ładnie, jak Alan Wake z dodatkami. Już przewiduję fabularne DLC, gdyż mimo wszystko nie każdy wątek domknięto. W podstawowej formie mamy jednak do czynienia z kompletną, dosyć przemyślaną, dopracowaną produkcją, wartą poznania, zwłaszcza, że zazębia się z realiami Wake’a właśnie. To samo uniwersum. Może zobaczymy kiedyś Icemana z Alanem razem?