Samsung po babskiemu
Jak wielu z Was zdążyło zauważyć, wraz z deszczowym majowo-czerwcowym weekendem nadeszła pora pożegnać sprzęt, który na ostatnie pół roku podarował nam Samsung. Ponieważ Maxiu to szlocha i łka w ręcznik gdzieś w kącie (jakimś cudem zmieścił się między łóżko a kaloryfer, anorektyk jeden!), to przegląda ofertę sklepów internetowych w poszukiwaniu mitycznej „okazji”, postanowiłam wziąć sprawę w swoje humanistyczne łapska i coś napisać*.
Co więcej, to może być moja jedna jedyna szansa, żeby pokazać, że naprawdę istnieję, a nie jestem jedynie wytworem jego pokręconej wyobraźni.
Minęło pół roku. Czy był jakiś sens w zapraszaniu kamery do naszego małego mieszkania? Tak na dłuższą metę – chyba nie. Ale! Jeśli uważacie, że Wasza kobieta/Wasz kot/Wasz pies za bardzo sobie pofolgował w ostatnim czasie i zaczęło być jej/jego zwyczajnie… za dużo, chcielibyście coś z tym zrobić, a przy okazji nie narazić się na (przynajmniej) gigantycznego focha i brak obiadu – kupcie lub pożyczcie kamerę. Daje do myślenia, a przy odrobinie szczęścia jest także porządnym kopniakiem motywacyjnym. Zanim ktoś powie – ale przecież zdjęcia dają ten sam efekt!, odpowiem: nie. Przy zdjęciach, przy sekundzie wyrwanej z całości, łatwiej się usprawiedliwić – a to ujęcie niekorzystne, a to światło, a to coś innego. Film – nawet krótki – ma szansę pokazać cię z każdej strony. I nagle się okazuje, że to nie wredny fotograf uchwycił zły profil, ale że zarówno lewa i prawa strona do najlepszych nie należy. No i zonk.
Seria nieudanych (tudzież niekorzystnych) zdjęć nie jest tak wymowna jak seria niekorzystnych filmów. Na pewno zmusza do postawienia sobie pytania – chcę dalej uciekać przed kamerą czy coś z tym zrobić? I przede wszystkim – Ty masz czyste ręce. Przecież nic na ten temat nie mówiłeś! A że ktoś wyciągnął z tych filmików jakieś wnioski, to nie twoja wina. Przynajmniej delikatniejsze niż karcący wzrok, gdy wyciągasz łapki po kolejny kawałek ciasta. ;)
Samsungowa kamerka pozwoliła mi zrozumieć za to jeden z największych fenomenów internetu. Wiecie, o czym mówię – o filmikach z kotami. O tej pladze terabajtów zapychającej nasze łącza, pożerającej nasz wolny czas, o słodyczy wyżerającej monitory i wylewającej się na klawiaturę. Kot – w tym wypadku Jaśnie Wielmożny Jan, model na rok 2009 – po prostu przyciąga do siebie kamerę. A to wierzga łapkami przez sen, a to próbuje, często z marnym skutkiem, pobić domowy rekord w skoku wzwyż, a to przynosi swoje myszki, żeby mu rzucić. I w ogóle jest tak uroczy, tak kochany, że zbrodnią przeciwko ludzkości byłoby się tą słodyczą z innymi nie podzielić**. Ilość „lajków” na przeróżnych stronach tylko utwierdza kociarzy w tym przekonaniu. Jak to stwierdzili kiedyś ekonomiści, gdzie jest popyt, tam jest i podaż. Problem chyba w tym, że przeciętny kociarz, kiedy już dopadnie urządzenie nagrywające, nie potrafi odmówić sobie tej przyjemności podzielenia się filmami ze swoim pupilem z całym światem. Jeśli dbacie o równowagę w przyrodzie, sprezentujcie kamerę swoim znajomym psiarzom – więcej filmów z uroczymi psami na pewno nikomu nie zaszkodzi. No, chyba że nie spodoba się to miłośnikom kotów…
Nie jestem zwolenniczką kręcenia filmów „do kotleta”. Filmiki ze świąt, na których widać całą rodzinkę siedzącą głównie przy stole i przeżuwającą coraz to nowe specjały, nie należą do tych, do których miałabym ochotę wracać. Co gorsza, wiele osób, które znam, ma zwyczaj zmuszać każdą niewinną ofiarę do obejrzenia takiego nagrania w całości. To tylko 4 godziny, czym się martwisz. Czy dotyczy to świąt, czy wczasów, czy czegokolwiek innego – mam na to alergię. Okropną. Na tyle silną, że nie życzę sobie kamerzysty na własnym weselu. Bo po co? Wiem, że nie będę do tych filmów wracała, co najwyżej sama zamienię się w potwora, który zmusza innych do podziwiania swoich pląsów przez pół dnia i całą następną noc. Nie udało nam się tego uniknąć przez te pól roku – część filmów kręcona była chyba tylko dla czystej potrzeby kręcenia, po to, aby później zniknąć w otchłaniach Maxiowego dysku. Z drugiej strony – to tylko moje podejście. W sumie, nie jestem też tak do końca przeciwna tym nagraniom. To trochę tak jak ze śpiewaniem pod prysznicem – dopóki nie jest zmuszona do jego wysłuchiwania, kiedy nie jestem zupełnie w nastroju, jest zupełnie ok. I pewnie zupełnie inaczej będę na te nagrania patrzyła, kiedy obecne na nich osoby zaczną się „wykruszać” (choć może być to zwykłe jątrzenie ran) lub gdy będę miała własne dzieci (bo rosną tak szybko). Do tej pory jednak pamiętam filmik popełniony z kuzynostwem podczas Bożego Narodzenia – udało nam się stworzyć horror krótkometrażowy o krwiożerczym misiu. Więc może nie wszystkie świąteczno-rodzinne nagrania są złe, ale byłoby dobrze, gdyby były robione z jakimś pomysłem. A tego często brak. Tutaj inaczej nie było. Przez większość czasu.
Kamera nie zmieniła nas tak bardzo, jak dodatkowy tablet w domu (dodatkowy laptop był już wcześniej, więc mam nadzieję, że przynajmniej tutaj obejdzie się bez histerii). Przez większość czasu po prostu była. Z drugiej strony, pojawiły się też momenty, gdy była całkiem pożytecznym urządzeniem. Mała, poręczna, może nie powalająca na kolana jakością obrazu czy czułością ekranu dotykowego napędzanego przez chomiki – ale całkiem przyjemna. Zwłaszcza wtedy, gdy wiedzieliśmy, kiedy przestać, żeby nie przedobrzyć. Nadal wolę zdjęcia, jednak – mimo wszystko – czasami warto zapamiętać pewien dźwięk czy melodię. Dlatego, pomimo wad, które posiadają dla mnie kamery, pewnie będę chciała jakąś mieć. Bo gdzieś we mnie istnieje potrzeba dokładniejszej dokumentacji niektórych chwil. Po za tym, co to za internet bez filmów z naszym kotem!
* I zaniżyć Maxiową średnią wpisów na głównej przy okazji.
** Prawdopodobnie jeszcze większą zbrodnią przeciw ludzkości jest dzielenie się tymi filmikami z kotem. Mogę się jednak mylić. Tyćkę.