Specjalista ds. informatycznych szuka i zaczyna nową pracę.
Przychodzi taki czas, że trzeba zmienić pracę, po wielkich poszukiwaniach znalazłem – Szpital zatrudni specjalistę do spraw teleinformatycznych (fanie to się teraz nazywa:)) Wymagane doświadczenie, znajomość tego i tamtego bla bla bla i tak dalej... No to pomyślałem – spróbuje i ja.
Więc zaczynamy... Dzwonie – szybka odpowiedź, pierwsze rozmowy kwalifikacyjne odbędą się już juro – proszę w dniu dzielniejszym o dostarczenie CV i listu motywacyjnego (oczywiście w formie papierowej bo nie ma możliwości elektronicznie), zakładam więc gajerek i zapycham z pięknie przygotowanymi papierami. Wchodzę do sekretariatu a tam miła pani mówi, że mają ok 50 podań na jedno stanowisko pracy. No to fajnie się zaczyna... Informują mnie, ze rozmowy będą przez dwa dni i odezwiemy się do pana. Nic, super pomysłem – ile razy ja to ostatnio słyszałem.
Ale.. już następnego dnia dzwonią do mnie abym kolejnego dnia stawił się o 12.00 i proszę się nie spóźnić. OK jestem już pół godziny przed czasem a tam jeszcze 8 facetów przede mną i plotkują o co to mogą pytać. Po chwili stwierdzam, że nie mam pojęcia co ja tu robię... Przecież ja nie znam się na połowie tych rzeczy, o których oni gadają.
W końcu ok. godz 13 wchodzę. (ja się miałem nie spóźnić a oni mają godzinę opóźnienia, no cóż – co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie – jak mawiał mój dziadek). Patrze, a tam siedzi 3 gości z minami takimi, że aż strach. No nic każą mi usiąść i się zaczyna maglowanie. Jakie mam doświadczenie, gdzie pracowałem poprzednio i dlaczego już tam nie pracuje, co potrafię itd., itd. Po jakiś 15 minutach rozmowy, gdzie nieomal nie zapytali o kolor slipów i numer buta, dziękują za rozmowę i twierdzą, że się odezwą (gdzie ja to słyszałem). Przez tydzień nic, cisza. lipa z tego – jak zwykle pomyślałem.
No i o dziwo, po tygodniu zadzwonili, że dostałem się do 2 etapu rekrutacji (to były jakieś etapy???), OK no to idę a tam... zaznaczają, że dziś rozmowa odbędzie się po angielsku (po jakiego grzyba im znajomość angielskiego w szpitalu powiatowym) i pytają dokładnie o to samo co tydzień temu po polsku, z tym że tym razem rozmawia ze mną jeden z tych trzech – dwaj siedzą cicho, angielskiego nie znają, czy jak? OK. Na koniec standardowy tekst – we will call you back. (kurde znowu).
Zaś tydzień czekania i odbieram telefon, że będzie jeszcze jedna weryfikacja bo zostało 3 kandydatów, myślę sobie – kurcze coś z tego będzie. Przychodzę i zostaje poinformowany, że dziś będę rozmawiał z informatykiem, a on... każe mi założyć skrzynkę pocztową na onecie i każde znaleźć mi jakiś prosty, popularny sterownik do płyty głównej i założyć końcówkę RJ45 na przewód. No normalnie sprawdzenie poziomu kompetencji, że hej. Strasznie trudny test. Każą mi zaczekać na decyzję na korytarzu. Po 10 minutach informują mnie, że dostałem pracę – od pierwszego zaczynam. HURRA. W sumie trochę mnie zdziwiło, że szukają pracownika na samodzielne stanowisko skoro kogoś mają, no ale może ten zrezygnował czy cuś.
No nic przychodzę pierwszego a tu od razu z grubej beczki – Pana poprzednik zrezygnował i od dziś zostaje Pan sam – tu jest serwerownia, gdzie będzie Pan pracował, tu są dokumenty przekazania kluczy dokumentacji technicznej co i jak. No to się zaczęło. Schematów sieci brak, kart opisowych kompów brak, ogólnie lipa i weź tu pracuj. Już pierwszego dnia na jednym z kompów wyskakuje, że system jest nielegalny cooo???? OK sprawdzam – diagnoza przeinstalujemy system bo zasyfiony a gdzie są licencje?? Noo gdzieś były i niech Pan sobie radzi. Super dobrego początki a to dopiero początek.... Co dalej to już całkiem inna historia, która może kiedyś powstanie.
PS. Tekst ten powstał jakieś 2 lata temu, kiedy zaczynałem pracę ale wydaje mi się, że od tego czasu nie wiele się zmieniło.
Spis treści całości mojego blogowania znajduje się tutaj.