Battlefield: Bad Company 2
Zapoczątkowana na komputerach osobistych seria Battlefield wyniosła rozgrywkę sieciową na wyższy poziom. Ludzie z DICE i Electronic Arts swego czasu zdecydowali się wprowadzić do zabawy pojazdy oraz - w stosunku do tego, do czego przywykliśmy, znacznie powiększyli rozmiar map, na których odbywały się potyczki. Marka przez lata zyskała pokaźną liczbę wiernych fanów, po dziś dzień zagrywających się w i te dawniejsze odsłony - z Battlefield 1942 na czele. Rzecz jasna czas nie stał w miejscu, rewolucja nie ominęła gatunku strzelanek, zaś na czołówkę wybiło się zdecydowanie Infinity Ward ze swoim Call of Duty: Modern Warfare. Czy wydane niedawno Battlefield: Bad Company 2 ma szansę pokonać obecnego lidera zabawy po sieci?
08.03.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:50
Pierwsze minuty ze szwedzkim dziełem mogą mocno zdezorientować miłośników pierwszej "Kompanii B", a to dlatego, że nagle z czasów obecnych przenosimy się w lata czterdzieste XX wieku. II Wojna Światowa trwa w najlepsze, zaś my jako członek małej grupki komandosów lądujemy gdzieś na Pacyfiku z zamiarem przechwycenia naukowca, który pracuje nad tajną bronią dla Japończyków. Misja jest tragiczna w skutkach, a wiele lat po niej na potężnej technologii kładą swe ręce Rosjanie. Z tego nie ma szans wyjść nic dobrego. I tak szybko przenoszeni jesteśmy w buty bohatera „jedynki”, czyli szeregowego Prestona Marlow. Główny wątek kampanii zaczyna się mniej więcej zaraz po wydarzeniach z Bad Company. Powracają znajome twarze - Terrence Sweetwater, George Gordon Haggard oraz czarnoskóry sierżant Samuel D. Redford, który raz jeszcze stara się utrzymać parszywy skład w ryzach. Prolog świetnie wprowadza do scenariusza. Szkoda, iż dalej historia już tak nie porywa, a wręcz staje się z czasem przewidywalna...
Wizualnie ekipa jest żywcem wyjęta z pierwszej części gry... i na tym podobieństwa się kończą. Niestety charakter członków kompanii uległ zmianie, tak więc przyjdzie nam „zaprzyjaźnić” się z nimi od nowa. Haggard oraz Sweetwater niemal doszczętnie wyprani zostali ze swojego "firmowego" poczucia humoru i całą wojnę nagle zaczęli brać na serio. Dogryzanie sobie nawzajem ograniczono do kompletnego minimum i da się przez to odczuć, że DICE najprawdopodobniej chciało dostarczyć nam nieco bardziej dojrzały i poważny klimat. Ech, mój ulubiony teksański miłośnik ładunków wybuchowych, który niegdyś jawił się jako istny psychopata, teraz bawi się w twardego żołnierza i nie rzuca już tak komicznymi tekstami... Dobrze, że w przypadku „nowego” Sweetwatera odnajduje się niewielkie ślady tego głupka w okularach, co to do oddziału trafił po próbie włamania do rządowego systemu. Tak - każdy z żołnierzy ma wciąż "swoje za uszami", a przez to jednostka rzucana jest zawsze na pierwszą linię frontu.
Co ciekawe, na plus nowemu Battlefieldowi wychodzi usunięcie z kampanii gigantycznych przestrzeni, które często sprawiały, że czuliśmy się zwyczajnie zagubieni. Co prawda obszar działań nadal mamy spory, lecz gracz ograniczony jest tylko do eksploracji niewielkiego, istotnego akurat dla fabuły fragmentu - tutaj niemniej na okrągło coś się dzieje. Za tym idzie również bardzo zróżnicowane otoczenie, w jakim przyjdzie nam "szaleć". Preston postrzela między innymi w mocno zalesionych, dzikich rejonach Chile, następnie postara się nie zamarznąć na śmierć na śnieżnych stokach gór, zaś w międzyczasie zawita jeszcze na pustynię. Mało? W takim razie, aby rozgrywka nabrała większych rumieńców, zostaniemy wrzuceni choćby za działko śmigłowca, pustosząc wszystko pod naszymi nogami, a na dodatek pojawią się i fragmenty z "posiadówą" w czołgu.
[break/]Ukończenia fabuły na "normalu" zajmuje niecałe 8 godzin. Miłośników zdobywania wszystkich pucharków na PlayStation 3, tudzież osiągnięć na platformie Microsoftu ucieszy pewnie fakt, że tym razem DICE i Electronic Arts nie wymuszają na nas dwukrotnego przebycia gry, jak to miało miejsce przy pierwszym Bad Company. Całość możemy przejść po najniższej linii oporu i do „wycalakowania” przyjdzie jeno powtórzyć ostatnią misję na najwyższym poziomie trudności. Ot, taki plusik - ale na nim nie koniec. Warto zauważyć, iż względem pierwszej części nie została podrasowana tylko grafika, ale również miejscami frustrujące sterowanie. Teraz jest ono bardziej czułe oraz przystosowane do ogólnie panującego standardu w grach z gatunku FPS. Ponadto kontrola nad poszczególnymi pojazdami, jakie pojawiają się tu i ówdzie w trakcie przechodzenia kampanii lub w potyczkach sieciowych, została usprawniona. Kierowanie śmigłowcem nie jest już tylko dla elity, lecz także dla przeciętnego Kowalskiego, który bez problemu opanuje maszynę po raptem kilku nieudanych lotach próbnych.
Jeszcze przy okazji trybu dla pojedynczego gracza wypada napisać słów kilka o polonizacji produktu. Po pierwsze, świetnie, iż EA dostarczyło posiadaczom konsol tytuł, w którym mamy możliwość wybrania sobie wersji językowej - to pozycja nieźle w pełni zlokalizowana, ale jeżeli nie podoba nam się rodzime wydanie, zawsze mamy możliwość przełączenia ścieżki na oryginalną angielską. Wśród aktorów, jakich usłyszymy, nie obyło się bez gwiazd - w Sweetwatera wcielił się Cezary Pazura, zaś w Haggarda Mirosław Baka i obaj panowie świetnie radzą sobie z granymi postaciami, aczkolwiek w mojej opinii przed nich wychodzi Andrzej Blumenfeld, czyli czarnoskóry sierżant. Ojczysty Redford twardym, lekko zachrypniętym głosem będzie "fachowo" przywoływał podwładnych do porządku, czyniąc to bez grama sztuczności. Na uwagę zasługuje również sam język - tu wszyscy rzucają twardo inwektywami. Lecz wulgaryzmy w żadnym razie nie psują zabawy - w końcu kierujemy kompanią wyrzutków, a tacy raczej nie porozumiewają się między sobą jak "wykształciuchy". Bolączką polonizacji jest niestety synchronizacja ruchu ust bohatera z mówioną kwestią. Od samego początku do końca ma się wrażenie, jakbyśmy oglądali film rodem z Hong Kongu...
Graficznie Battlefield: Bad Company 2 prezentuje się wyjątkowo okazale. Tytuł działa na podrasowanym silniku Frostbite i dzięki temu na polu bitwy jeszcze dokładniej widać "blizny" po mającej miejsce chwilę temu wymianie ognia. Ściana, murek, czy płot nie są tutaj absolutnie żadną zasłoną - nigdzie nie jesteśmy bezpieczni, bo pociski z karabinu, tudzież taki strzał z granatnika, zwyczajnie rozwalają osłonę, a kilkupiętrowe kamienice często walić nam się będą po prostu na głowy. Z niszczycielskiego arsenału doskonale korzystają sterowani przez konsolę przeciwnicy - po co mają fatygować się do środka, skoro zgruzować mogą cały dom? Panujący na mapach chaos wzbija do tego tumany kurzu i dymu, które często całkowicie ograniczają nam widoczność... Obyło się więc bez wpadek? Oczywiście, że nie. Modele postaci miejscami potrafią przenikać przez ściany, martwe ciała nienaturalnie machać kończynami, zaś tekstury na kilku obiektach razić niską rozdzielczością. Kłuje w oczy też małe zróżnicowanie nieprzyjaciół, przez co nie będzie nas opuszczać wrażenie dziwnego deja vu.
Dobrze, że gra zbyt nie traci na oprawie podczas rozgrywki sieciowej, który to tryb stanowi wisienkę zdobiąca ten i tak niezwykle smakowity tort. Ba! - tu drzemie cała moc Battlefield: Bad Company 2. Mecz zaczynamy od wyboru klasy. Tych mamy cztery: żołnierz, snajper, inżynier oraz medyk, a każda z nich zmusza do nieco innego zachowania się na polu walki. Swojemu wojakowi dobieramy następnie arsenał ogólny lub przypisany jedynie jego klasie, a także umiejętności - te w grze działają na zasadzie perków znanych z Call of Duty: Modern Warfare. Gadżety usprawnią nie tylko dzierżoną przez nas broń czy ekwipunek, ale również poprawią osiągi pojazdów, za sterami których przyjdzie nam nieraz zasiąść. Dobra, pozostaje tylko dołączyć się do czteroosobowego oddziału i ruszyć do boju.
[break/]Trybów zabawy mamy jedynie cztery, lecz każdy z nich dostarcza zupełnie inne wrażenia. Zacznijmy od tych największych – Rush oraz Conquest, w których udział bierze do 24 graczy (32 w przypadku PC). Pierwszy to znana z „jedynki” walka o skrzynie, lecz tu nie znajduje się w nich już złoto, a przekaźnik - jedna drużyna musi ich bronić, inna zaś zniszczyć. Front dynamicznie się zmienia, bo za każdym razem, gdy stracimy oba urządzenia, jesteśmy zmuszeni wycofać się do kolejnej bazy. Runda kończy się, kiedy gracze atakujący zlikwidują wszystkie przekaźniki lub obrońcy utrzymają pozycję do wyczerpania zapasów ludzkich armii przeciwnej. Co się tyczy trybu Conquest - to z kolei klasyczna dla serii Battlefield zabawa w utrzymanie kluczowych dla drużyny punktów na sporych rozmiarów mapach.
Zaraz za tym dostajemy drużynową wariację Rush, w której bierze udział 8 graczy (po 4 na drużynę). Zadanie ogólnie dokładnie takie samo, ale obszar, w jakim trwać będą zbrojne starcia, znacznie mniejszy. Na sam koniec jest również drużynowy deathmatch, gdzie zmaga się 16 graczy w czterech drużynach po 4 osoby. Ekipa na ekipę, a kluczem do zwycięstwa może być opancerzony pojazd na samym środku mapy, o który głównie toczyć się będą walki. W każdy z czterech trybów da się szarpać normalnie lub w wersji hardcore - pociski wtedy zadają większe obrażenia, a i włączone jest tak zwane Friendly Fire, co zmusza do przykładania uwagi do tego, w kogo się strzela. Każdy rodzaj rozgrywki ma swoje mapy i podobnie jak w kampanii mamy tu spore zróżnicowanie otoczenia.
Całość zamyka system oznaczeń i wyróżnień, także stworzony na wzór tego, co widzieliśmy w dwóch ostatnich grach od Infinity Ward. Punkty doświadczenia dostaniemy między innymi za celny strzał w głowę czy współpracę, a gdy uzbieramy ich odpowiednią ilość czeka nas awans. To z kolei otwiera dostęp do nowych broni oraz ulepszeń, aż do rangi generała (50 poziom) - najwyższego odznaczenia w grze. Nagradzani jesteśmy ponadto złotymi gwiazdami za częste i skuteczne korzystanie z ulubionej pukawki, a także naszywkami za wykonanie kluczowych dla losów bitwy zadań. W meczach po sieci przede wszystkim najważniejsza jest komunikacja z drużyną oraz jasne określenie, kto w ekipie pełni daną funkcję. Snajper z daleka wskaże cele, żołnierz podrzuci kolejne magazynki kolegom, inżynier naprawi pojazdy, zaś medyk za pomocą respiratora podniesie nas z martwych. Warto też dodać, że po śmierci możemy pojawić się za żyjącymi członkami oddziału, co szybciej wrzuca nas w sam środek intensywnej walki.
Kampanię dla pojedynczego gracza, chociaż niezłą, należałoby potraktować jako dodatek do opcji potyczek sieciowych, bowiem Bad Company 2 skutecznie odciągnie fanów multi w Modern Warfare od tytułu wydawanego przez Activision - jest aż tak dobrze. Podoba mi się bardziej realistyczne podejście do działań wojennych i ich intensywność. Do każdego meczu, pomimo tego, że rozgrywa się go na dobrze znanej mapie, należy nastawić się w odmienny sposób – w końcu bijemy się z żywym przeciwnikiem, a nie takim sterowanym przez konsolę, a jeszcze dochodzi destrukcja otoczenia... Ten Battlefield to ponadto jedna z nielicznych pozycji, która poza oddaniem nam możliwości zabawy w drużynie, autentycznie zmusza do współpracy. Indywidualiści nie mają online właściwie czego szukać - ale mają konkretnie spolonizowany tryb fabularny. Czyli polecamy.