Bionic Commando
Być może niektórzy szczęśliwcy, którzy mieli okazję bawić się na automatch do gier, pamiętają o słynnym Bionic Commando. O pozycji tej mogli też słyszeć na przykład posiadacze konsolki Nintendo Entertainment System, u nas znanej jako Pegasus. Lecz nieważne, która z licznych wersji klasyka na sprzęty wszelkie jest akurat lepsza - „Komandos” to bez cienia wątpliwości zwyczajnie kultowa już produkcja. A ponieważ ostatnimi czasy panuje moda na tworzenie kontynuacji lub uwspółcześnianie hitów sprzed lat, podobny los spotkał i przygody super żołnierza z bioniczną ręką. Odświeżony tytuł wydany niedawno na PlayStation 3, Xboksa 360 wychodzi w końcu u nas z poślizgiem również w wersji PC. Nowa gra, ale nazwa się nie zmienia - to wciąż Bionic Commando.
03.11.2009 | aktual.: 01.08.2013 01:51
W pierwowzorze sprzed lat wielu wcielaliśmy się w niejakiego Nathana Spencera, komandosa o mrocznej ksywie „RAD”, wyposażonego w bioniczne ramię z linką z kotwiczką, dzięki której mogliśmy daleko skakać, przyciągać różne rzeczy czy chwytać się sufitów. Ciekawostka - pozycja ta miała, ba!, ma do dzisiaj taką siłę, że postanowiono w zeszłym roku wydać jej reinkarnację pod tytułem Bionic Commando: Rearmed, tak dla maszynki do grania Microsoftu, jak i PlayStation 3 czy również w wersji na komputery. Warto się z nią zapoznać, bo w recenzowanym tu wydanym niedawno Bionic Commando (mam nadzieję, że się nie pogubiliście), akcja toczy się dziesięć lat po wydarzeniach z pierwszej części. Generalnie ponownie stajemy się Spencerem i wyruszamy na ratunek światu.
Centrum zabawy jest Ascension City, gdzie dużo się zdążyło w ciągu dekady zmienić – niegdyś zasłużeni wojacy nie są już oto bohaterami, tylko wyrzutkami. Miłościwie panujący rząd z niejasnych przyczyn postanawia ich zlikwidować, wpierw pozbawiając słynnych bionicznych kończyn, potem trzymając w więzieniach, a w końcu przeprowadzając ich egzekucje. Jednym z tych, którzy są przeznaczeni do odstrzału jest właśnie Nathan. Ratuje go tajemnicza eksplozja w mieście, będąca wynikiem zdetonowania jakiejś dziwnej, eksperymentalnej bomby. Ta wybija całą populację metropolii, dodatkowo skażając ją radioaktywną falą uderzeniową. To co - w świetle tych wydarzeń nie pozostaje zrobić nic innego jak przywrócić Nathana do łask, nie? Ruszamy zatem tropem organizacji terrorystycznej o dźwięcznej nazwie Bioreign, zanim zdąży ona narozrabiać jeszcze bardziej. W zamian za wykonanie tej jakże brudnej roboty, obiecano naszemu herosowi informację o lokalizacji jego dziewczyny, Emily. Dzielny wojownik po odzyskaniu swej sztucznej ręki wkracza do akcji. Drżyjcie bioterroryści.
[break/]Jest się czego bać? Nasz nieogolony bohater ma niewyparzony język oraz dosyć pokaźne muskuły, a do tego na litry ścieka z niego testosteron. Męskość Nathana oglądać będziemy często, całość akcji ukazana jest bowiem z perspektywy trzeciej osoby, czyli zza pleców postaci, z możliwością włączenia trybu przycelowania. Gra nie polega jedynie na zużywaniu kolejnych magazynków z amunicją prując do wrogów, często musimy również przemierzać zrujnowane miasto - przy czym nie spotykamy przez całą zabawę ani jednego cywila, czy nawet śladu po innych organizmach... Śmigamy pieszo, albo w "podskokach". W tym drugim pomaga nam – tak, tak – nasza bioniczna ręka.
Możemy nią łapać się elementów otoczenia, ale też wrogów, by używać ich choćby jako żywe tarcze. Da się także chwytać samochody czy inne ciężkie obiekty i ciskać nimi w określonym kierunku. Z początku brzmi to bardzo zachęcająco – kto powiedzcie nie lubi być super komandosem zbawcą ludzkości i śmigać autami w przeciwników? Rzeczywistość jednak sprowadza boleśnie do parteru. Sterowanie rozwiązano oto strasznie. Być może na padach można się z tym oswoić, niemniej w przypadku klawiatury i myszy jest ono zwyczajnie mało intuicyjne. Zaczynam w tym miejscu doceniać patenty z Batman: Arkham Asylum - wciskanie spacji do biegu nie jest jednak złe... Tutaj musimy dusić różne kombinacje guzików, od literek E i F począwszy, na męczeniu Space i prawego klawisza myszy jednocześnie skończywszy.
Jasne, idzie się po czasie do tego jakoś przyzwyczaić, niemniej nie do drażniącego systemu podpowiedzi. To często spotykany patent – gra pokazuje nam co da się wcisnąć w danym momencie, aby wykonać jakąś konkretną czynność. W Bionic Commando jest z motywem spory szkopuł, bo pojawiają się nam na ekranie nie symbole określonych klawiszy, lecz wyłącznie oznaczenia przycisków z pada od Xboksa 360. Próbowałem kilkukrotnie zerkać do instrukcji, jednak jest ona tak nieczytelna, że sobie darowałem. Zamiast tego musiałem co chwilę wchodzić do ekranu opcji, żeby się upewnić, że „B” w kółeczku jest przypisane pod klawisz „F”. Można się było chociaż trochę postarać, nie każdy musi mieć w końcu pada w domu. Zaburzona jest przez to niestety płynność rozgrywki. Tytuł akcji powinien być intuicyjny, angażować gracza w wydarzenia z ekranu. Tu częściej coraz bardziej zirytowany usiłowałem sobie przypomnieć, jaki przycisk jest ekwiwalentem pomarańczowego „Y” migającego na ekranie. Kończyło się zawsze pauzowaniem gry i grzebaniem w opcjach sterowania.
[break/]Dalsze wady? Fabuła jest zbyt zagmatwana, stąd szybko traci się tak wątek, jak i zainteresowanie nim. Szkoda także, że poczucie wolności, które mamy przy rozpoczęciu zabawy, szybko znika. Nawet jak próbujemy sobie pouprawiać wolną amerykankę w kwestii przechodzenia danego etapu, gra szybko ukręca nam łeb. Pojawia się symbol radioaktywności przy akompaniamencie klikania licznika Geigera i jeśli w ciągu kilku sekund nie ruszymy swoich szanownych czterech liter gdzieś indziej (w dozwolone miejsce), giniemy natychmiastowo. Restart od ostatniego punktu zapisu - rzecz lekko frustrująca. No nie mamy swobody, wszystko robimy w ramach jednej, ciasno wytyczonej ścieżki. Ponadto, chociaż może się w tym momencie już czepiam, moją uwagę zwróciła kwestia implementacji fizyki. Gdy się bujamy na latarni czy ścianie nie rozpędzamy się przecież normalnie bardziej, nasz pęd jest ciągle taki sam. Cóż, ale nie każdy tytuł musi być przecież hiperrealistyczny...
Co do grafiki mam mieszane uczucia. Z jednej strony efekty HDR wypadają ładnie, rozmycia są użyte odpowiednio, dym i mgła również robią wrażenie, z drugiej zaś coś mi nie pasowało w modelach postaci, a sam protagonista jest trochę... zbyt „twardy”. Dodatkowo jego usta się nie ruszają kiedy komunikuje się ze swoimi przełożonymi. Jeśli mowa już o dialogach – wszystkim bohaterom wydaje się, że odcinek (lub gra, jak kto woli) został sponsorowany przez literkę „f”, a w szczególności przez pewne angielskie słówko, które się na nią zaczyna i należy do kategorii „wulgaryzmy”. Rozumiem, że można w pewnych sytuacjach powrzucać trochę, lecz natężenie mięsistego słownictwa tutaj momentami przytłacza. Same głosy postaci potrafią irytować - Mike Patton (wokalista znany między innymi z Faith No More, Mr Bungle czy Tomahawk) jako Spencer wypada w sumie najlepiej z całej obsady, co nie znaczy, iż dał popis gry aktorskiej. Muzyka? Nie drażni, wtapia się w wydarzenia, nie ryje się w pamięci za bardzo. "Tonowo" akceptowalnie, jednak nie miałem dreszczy na plecach.
Reasumując, produkcja ta mnie bardziej zirytowała niż ubawiła. Niektórzy widocznie zapomnieli, że gry służyć powinny rozrywce. Lekkiego dramatu dopełniają uporczywie rozwiązane punkty zapisu gry (często są one przed scenkami przerywnikowymi, których się nie da praktycznie pominąć) oraz słabe dialogi (ze szczególnym uwzględnieniem angielskich wulgaryzmów), przez co otrzymujemy raptem przeciętniaka, w którego ostatecznie da się grać, ale w sumie po co? Są o wiele lepsze produkcje niż ta tutaj. Bionic Commando miało zadatki na bycie po prostu fajną pozycją, może nie jakoś szczególnie odkrywczą, ale zajmującą - bo i temat sam w sobie jest wdzięczny. Tyle że coś po prostu poszło nie tak. Klawiszologia jest zawiła, a podpowiedzi nie pomagają w żaden sposób, skoro trzeba ciągle zerkać do opcji i sprawdzać który klawisz co robi. Cóż, rzecz dla prawdziwych (przy okazji cierpliwych oraz posiadających pad od Xboksa) miłośników gatunku. Reszta może sobie darować.