STRAFE — fenomenalny przykład na to jak zrobić rozpikselowaną grę akcji bez krzty zaangażowania!
Rynek elektronicznej rozrywki zapełniony jest wysokobudżetowymi tytułami z gatunku gier akcji, strzelanek. Mimo wielu premier, zdaje się zaobserwować coraz częstszy wysyp gier niskobudżetowych, typu "Indie". Tak też to miało miejsce 9 maja zeszłego roku, gdy maleńkie studio Pixel Titans stworzyło swoją nową grę. STRAFE miało być kolejną odpowiedzią na niezmordowany rynek rozrywki wirtualnej, a konkretnie pierwszoosobową strzelankę. Mimo zapewnień twórców oraz pełnej humoru kampanii reklamowej rodem z Kung Fury, całościowo wyszło bardzo średnio. Tak to już jest jak na siłę stara się połączyć Minecrafta z Duke Nukem.
Za co ta Kara?
Uruchamiając tytuł zapewne zauważymy całkiem ciekawe podejście do menu głównego. Te zostało stworzone zabawnie, ukazując nam główny pokład statku kosmicznego, obklejonego karteczkami z notatkami oraz masą świecących się diod. Po rozpoczęciu rozgrywki o fabule nie wiemy nic. Ot ruszamy z dziobu statku, dostając się coraz to dalej by ... iść przed siebie, dzierżąc wymyślne bronie i eliminując, a raczej eksterminując każdego, napotkanego na swej drodze przeciwnika. Im dalej zajdziemy tym mniej wiemy.
Tytuł ewidentnie próbuje się wbić gdzieś pomiędzy Doom'em a pierwszą odsłoną gry Heretic, gdzie rozgrywka wybaczała brak wyraźnie naznaczonej fabuły na rzecz krwistej rzezi zwanej tu mechaniką właściwą. Jakiś czas przed premierą miałem możliwość zagrać w wersję Alfa i Beta gry. Bardzo spodobało mi się podejście twórców, tworząc bardzo wymagający tytuł postawiony na masową eksterminację mięsa armatniego. Próbując wydostać się z mrocznych i ciasnych pomieszczeń nieznanego liniowca, rozgrywka od razu skojarzyła mi się z serią Dead Space oraz Painkiller. Niestety, ale im dłużej trwała jatka, tym bardziej zaczynała mi się nudzić. Zdecydowałem się odstawić tytuł do premiery.
Po pewnym czasie ponownie przywdziałem zbroję kosmicznego wojownika i dzierżąc wybraną na początku planszy broń, ruszyłem na wysprzątanie stacji z kosmicznego plugastwa. Pierwsze godziny z tytułem, wspominam dość dobrze. Trup ścielił się gęsto a dość wyważony stopień trudności nie powodował we mnie odczucia boga na mapie.
Krwisty Minecraft
To co od razu rzuca się w oczy to świat przedstawiony. Ten został stworzony w iście Minecraftowym stylu - wszędzie pełno kwadratowych bloków, tekstury wrogów są kanciaste a nawet płynąca z nich jucha ma dość niecodzienny kształt. Twórcy w ten sposób chcieli wpasować się w niszę tego typu gier, okraszając ją w dość kontrowersyjny sposób. Być może pomysł na pikselową grafikę wziął się z zachwytu nad sukcesem rynkowym studia Mojang? Nie wiadomo. Mimo że w tytule czuć nutę świeżości, to niestety ale na rynku możemy zaobserwować masę tego typu tytułów.
Cel gry opiera się o masowe zabijanie, zewsząd wybiegających przeciwników. System poruszania zdaje się być mocno zaciągnięty z pierwszych odsłon gry Quake, gdyż w powietrzu możemy wykonywać wiele ewolucji, skrzętnie przelatując nad głowami oprawców i wywijając niezłe combo. Za każdego zabitego przeciwnika otrzymujemy punkty, tak jak ma to miejsce w gracz postawionych na system Arcade.
Punkty te określają nasze miejsce w tabeli wyników, ale przydadzą się również do wykupywania amunicji w specjalnych urządzeniach oraz ulepszania obecnej broni o wymyślne modyfikatory. Ten system mi się spodobał, gdyż nie muszę wertować każdego zakamarka mapy w poszukiwaniu stosownego kruszcu lub waluty, skupiając całą swoja uwagę na walce.
Niczym Gordon w Black Mesa
Podczas przemierzania lokacji, wiele razy natrafimy na miejsca opatrzone unikalnymi symbolami i grafikami. Sprawne oko gracza, wypatrzy ukryty content a kilka napotkanych po drodze sytuacji od razu da nam skojarzenia z innymi tytułami. Znajdziek podczas gry jest sporo, a to zasługa nieco humorystycznego podejścia do rozgrywki. Twórcy na potęgę poukrywali w grze masę rzeczy do odnalezienia. Najczęściej będą to nowe, dość wymyślne pukawki na jednorazowych przedmiotach kończąc.
Twórcy oddali w nasze ręce dodatkowy tryb gry, opierający się o zasadę Battle Royale. Oczywiście nie ma ona nic wspólnego z obecną zabawą wieloosobową, a stawia na przetrwanie na mapie. Rozgrywka ta opiera się na eksterminacji wrogów na szczelnie zamkniętej mapie, przy niedoborze dodatkowej amunicji i apteczek. Jest trudno i stosunkowo nudno, przynajmniej w przypadku którejś z kolei, podobnych map.
To co na zdrowie wyszło twórcom to świetna optymalizacja. Przez ten czas zadbali oni o stosowne łatki do gry, ulepszając nieco mechanikę i zwiększając płynność oraz wydajność. Podczas zabawy miałem stałe 60 klatek na sekundę, choć w pewnych momentach udawało się nawet wyjść poza przyjęty przez grę schemat. Szkoda tylko że w tak średniej grze, zastosowano ścieżkę dźwiękową charakteryzującą się wielkim potencjałem. Podczas starć jeden na wszystkich, oddawała ona prawdziwego ducha walki i nawet po ukończonej kampanii dla pojedynczego gracza, zakupiłem sobie oryginalny soundtrack :)
Podsumowanie
Twórcy gry STRAFE zadbali o to by swój tytuł uczynić rozpikselizowanym i mocno krwistym, dołożyć fenomenalną ścieżkę dźwiękową oraz uczynić mechanikę bliższą oryginalnym grom akcji. Niestety ale idąc tą ścieżką i wspinając się na wyżyny wciągającej rozgrywki gdzieś zagubiono pozytywne wrażenia, które zaczynamy gubić po kilku pierwszych planszach. Powtarzalność oraz mała różnorodność rozgrywki potrafi znużyć w wielu segmentach gry, choć zdarzają się dość nieprzewidywalne zwroty akcji. Z czystym sercem mogę polecić grę osobie lubującej się w grach pokroju Painkiller czy klasycznych shooterów postawionych bardziej na akcję niż fabułę, ale dla mnie osobiście - w dobie gier przemyślanych - właśnie tej historii brak.
Grę na potrzeby recenzji otrzymałem od platformy GOG.com. Polecam zagrać!