Matt Hazard: Blood Bath and Beyond

Przyznam, że po raczej mało satysfakcjonującym oraz niezwykle z tegoż powodu ograniczonym czasowo doświadczeniu, jakim było zeszłoroczne obcowanie z dziwacznym, technicznie niedorobionym tworem pod tytułem Eat Lead: The Return of Matt Hazard, dość sceptycznie nastawiłam się do pomysłu wydania na platformę Xbox Live Arcade duchowego spadkobiercy tejże gry. Owszem, humor prezentowany przez dewelopera o wdzięcznej nazwie Vicious Cycle (naśmiewanie się z wszechobecnych w growym światku stereotypów) przypadł mi do gustu, lecz cała reszta okazała się jedynie zbieraniną oklepanych patentów co najwyżej średniej jakości. Mimo tych zastrzeżeń, postanowiłam się zmierzyć z wyzwaniem szerzej znanym jako Matt Hazard: Blood Bath and Beyond jak prawdziwy mężczyzna... No dobrze, może nie brzmi to za dobrze w moim przypadku, ale nie mogłam się powstrzymać.

Redakcja

29.01.2010 | aktual.: 01.08.2013 01:50

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Należałoby zacząć od krótkiego wyjaśnienia. Mianowicie, według twórców historia głównego bohatera rozpoczęła się tak naprawdę wiele lat temu, a firma ma na koncie niejedną udaną pozycję. Rzeczywistość wygląda naturalnie zupełnie inaczej, zaś całe zamieszanie to sprytnie zaplanowana kampania marketingowa, mająca przekonać nas, że Matt jest weteranem produkcji wideo. „Krwawa łaźnia” to faktycznie dopiero druga gra o dzielnym, acz totalnie zadufanym w sobie macho, któremu zależy wyłącznie na jednej osobie na całym świecie - na sobie. Hazard oto znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Cóż, właściwie nie bezpośrednio on sam, lecz jego ośmiobitowy odpowiednik – musimy uratować go od straszliwej śmierci w „oldskulowej” odchłani. Jak tego nie zrobimy, również i Matt z teraźniejszości zniknie. Co jak co, ale do tego nasz bohater dopuścić przecież nie może, gdyż tyle jeszcze wspaniałych tytułów z jego udziałem czeka na swoją premierę… Wyruszamy zatem na krucjatę przeciwko temu, co się rusza i (przede wszystkim) co ostrzy sobie zęby na jedną z najważniejszych postaci w growym wszechświecie.

Produkt z założenia miał być strzelanką w otoczeniu 3D, także cele, jakie postawili przed odbiorcami twórcy, nie mogły być zbytnio skomplikowane. Przez osiem kolejnych etapów przemy cały czas w prawo, w szaleńczym tempie szafujemy śmiercionośnymi kulami na wszystkie strony i równocześnie próbujemy uniknąć ataków wyprowadzanych przez niezliczone hordy pojawiających się na ekranie przeciwników. Zarówno poruszanie się, jak i strzelanie, odbywa się tu za pomocą lewej gałki pada, co nie zawsze okazuje się super wygodną opcją - ale o wadach później. Niekiedy wrogowie próbują nas zaskoczyć atakując z głębi planszy, co wymusza sporą dozę koncentracji - inaczej przygoda w świecie pana Hazarda szybko może się zakończyć. Dużym atutem pozycji jest zróżnicowanie dostępnych w grze broni oraz przydatnych dopalaczy. Z giwer mamy tu wszystko, co potrzebne, od strzelb oraz wyrzutni rakiet począwszy, a na miotaczu ognia skończywszy. Szczególnie odpieranie ataków w ten ostatni sposób potrafi sprawić ogromną przyjemność. A i wizualnie wygląda to znakomicie.

Obraz

Nie mogło zabraknąć olbrzymich bossów, czyhających na nas na końcu dostępnych poziomów. Każdy z nich ma oczywiście charakterystyczny dla siebie sposób poruszania się i ataku, jednak ze względu na sporą szybkość oraz moc wyprowadzanych ciosów gracz za każdym razem staje przed wymagającym wyzwaniem. Szefowie zaprojektowani są z typowym dla całej produkcji humorem, że wspomnę tylko o czekającej na nas w jednej z plansz olbrzymiej latarni morskiej, atakującej bohatera za pomocą jakby macki z kotwicą na końcu. Niestety - do zabawy szybko wkrada się rutyna, a my zaczynamy kręcić nosem i narzekać na powtarzalność ich zagrań czy wszechobecne schematy. Należy również ciągle pamiętać, że na wyższych poziomach trudności liczba dostępnych kontynuacji jest ograniczona. W przypadku powtarzającej się zbyt często śmierci głównego bohatera będzie trzeba cały poziom powtórzyć od samego początku, nawet pomimo faktu polegnięcia dopiero przy końcu. Mimo to raczej nie doprowadza to do na szczęście frustracji - same poziomy są dosyć krótkie, a tak zwane "ostateczne skopanie tyłka" bossowi, który wcześniej parę razy zdołał uczynić taką samą uprzejmość nam, daje niezłą satysfakcję i równocześnie spory zastrzyk energii, motywujący do dalszej walki.

[break/]Czytelnikowi nasuwa się już zapewne powoli pytanie mniej więcej następującej treści – otóż cóż takiego ma w sobie Matt Hazard: Blood Bath and Beyond, co mogłoby odróżnić tę pozycję od tysiąca innych strzelanek w stylu „contry”? Jeśli chodzi o rozgrywkę - absolutnie nic. Cała siła tytułu z założenia miała tkwić w specyficznym humorze i żartach bazujących na nawiązaniach do przeróżnych innych tytułów. Ale coś nie zagrało. Jasne, na początku doznałam niemałego, przyjemnego szoku, kiedy moim oczom ukazał się świetnie odwzorowany podwodny świat rodem z BioShocka, a następne etapy przywołały wspomnienia Mirror's Edge, Super Mario Bros., Team Fortress, Portal, Gears of War 2 czy wreszcie Ninja Gaiden - poziomy zaprojektowane są wzorowo, ze wszystkimi charakterystycznymi dla tych gier obiektami. Cóż jednak z tego, skoro tak naprawdę nawiązania te nie służą niczemu konkretnemu. A same żarty powtarzają się tak ogromną ilość razy, że łatwo stracić rachubę (oraz cierpliwość). Takie jeszcze na wstępie zabawne uwagi Matta odnośnie klapy finansowej Eat Lead po pewnym czasie zrobiły się zwyczajnie nużące.

Obraz

Gra nie ustrzegła się niestety błędów w rozgrywce, która w wyniku pewnych niezrozumiałych dla mnie posunięć dewelopera stała się po prostu frustrującym doświadczeniem. Niepojęte dla mnie jest, że celowanie oraz ruch postaci przypisane są do tej samej gałki na padzie. Przy większej ilości wrogów na ekranie, ciężko jest równocześnie precyzyjnie wymierzyć i unikać ataków. Owszem, można dopomóc sobie wciskając LB, co zwiększy dokładność celowania, jednak odbierze nam zarazem możliwość poruszania się po planszy. A wielu przeciwników potrafi położyć Matta jednym celnym atakiem. Ponadto szalenie wkurzające potrafi być ciągłe przesuwanie się ekranu w prawo, co często sprawia, iż nagle tracimy dostęp do upuszczonych przez zabitych przeciwników dopalaczy czy broni. Największą jednak głupotą (za przeproszeniem) jest sprawa odradzania się. Dość często po śmierci postać pojawiała się przykładowo tuż nad wodą, co oznaczało ponowny zgon. Czasami potrafiło dziać się tak kilka razy z rzędu, a to nawet najbardziej cierpliwą osobę doprowadzić może do szewskiej pasji. Jeżeli dodam do wszystkiego fakt, że przy użyciu podstawowej pukawki nawet na poziomie Easy nie ma mowy o trybie autofire i należy bez końca wciskać X... No cóż - jak widać, zachwytów nad rozgrywką nie mogłam z siebie wykrzesać, mimo najszczerszych chęci.

Całą grę można ukończyć w około 3 godziny, co jak na pozycję za 1200 MSP nie jest oszałamiającym wynikiem. Zawsze jednak pozostają wyższe poziomy trudności o wdzięcznie wulgarnych nazwach, a i fani zbieractwa znajdą tu coś dla siebie - w każdym z poziomów ukryte są trzy tak zwane Game Boksy, których odnalezienie odblokowuje zabawne informacje na temat produkcji, w których bohaterski Matt Hazard miał jakoby odgrywać główną rolę w swej fikcyjnej przeszłości. Dodatkowo gromadzimy także monety. Oferuje się nam ponadto tryb współpracy, jednakże w co-opie szarpniemy jedynie offline. Produkt sporo traci na takiej decyzji – w końcu na Live łatwiej kogoś znaleźć. A graficznie jak? Przynajmniej tu nie mam się raczej czego przyczepić. Modele postaci wykonano bardzo ładnie i szczegółowo, środowisko tętni życiem, a zróżnicowane animacje śmierci przeciwników niejednokrotnie wywołują uśmiech na twarzy. Gra hula w 60 klatkach, co prawdę mówiąc powinno być raczej standardem wśród tego gatunku - ale nie zawsze jest. Muzyka nie pełni tutaj zbyt wielkiej roli, lecz to, co słychać, nie drażni uszu. Przydałoby się tylko włożyć nieco więcej kwestii mówionych w usta samego Matta. Ale cóż, główny macho usprawiedliwia milczenie okrojonym ze względu na finansową porażkę Eat Lead budżetem…

Obraz

Naprawdę szkoda, że ogromny potencjał drzemiący w tej pozycji nie został odpowiednio wykorzystany. Owszem, wydaje się, iż Vicious Cycle powoli zmierza w lepszym kierunku, gdyż Matt Hazard: Blood Bath and Beyond jest propozycją zdecydowanie fajniejszą niż jej debiutancki poprzednik. Tylko nie wiem, czy przy tak ślimaczym tempie poprawiania jakości kolejnych swoich produktów doczekam się w tej generacji gry co najmniej solidnej. Ta takim tytułem jeszcze niestety nie jest, a mając na uwadze fakt, iż jej koszt to aż 1200 MSP, mam poważne wątpliwości, czy warto ją zakupić. Owszem, pomysł dotyczący nawiązań do słynnych gier wydaje się zacny, cóż jednak z tego, skoro dla samej rozgrywki nie ma on żadnego praktycznego znaczenia? Wydaje mi się, że dużo łatwiej jest jednak wyśmiewać gotowe pomysły niż stworzyć coś oryginalnego, a równocześnie dopracowanego technicznie. Jak na razie dla twórców spełnienie wszystkich tych założeń wydaje się zdecydowanie zadaniem ponad siły, zaś dopóki tak się nie stanie, obdarzenie tegoż dewelopera jakimkolwiek kredytem zaufania przy ich kolejnym dziele dalej będzie dla mnie wyjątkowo trudnym wyzwaniem. Polecam poważnie się zastanowić przed zainwestowaniem w tę pozycję.

Programy

Zobacz więcej
Źródło artykułu:www.dobreprogramy.pl
Komentarze (0)